czwartek, 28 kwietnia 2016

I'm leaving on a jet plane


Manila już chyba zawsze kojarzyć mi się będzie z dość frywolnym podejściem do rozkładu samolotów. Swego czasu wiele się mówiło o punktualności irlandzkich autobusów, ale podobne historie w odniesieniu do transportu powietrznego to już jest wyższy poziom rozhasania. Nie wiem jak głęboko stołeczne lotnisko maczało palce w dwugodzinnym poślizgu, który załapaliśmy w Hong Kongu, a który w rezultacie doprowadził do tego, że na kolejny samolot już nie zdążyliśmy, ale późniejsze wydarzenia dają mi prawo podejrzewać, że po same łokcie.



Filipińczycy generalnie ciut nie ogarniają. Najprostsze pytanie wymalowuje na ich twarzach wyraz, jakbym dotknął tematu krzywych eliptycznych.




- Przepraszam, czy dostanę u pani znaczki pocztowe? - ogromne oczy patrzą na mnie przez bite trzy minuty jakby z nadzieją, że za chwilę wyrosną mi skrzydła i odfrunę wraz z moim niewygodnym pytaniem. Idę drobnej Filipince z pomocą, stukając wymownie w narożnik widokówki, którą przed momentem chwyciłem ze stojaka. W odpowiedzi urocza azjatka podsuwa mi nieśmiało nasączoną atramentem poduszkę do pieczątek...


- A czy do tych wafli belgijskich z syropem klonowym możemy jeszcze owoce dostać?

- Owoce? - ekspedientka powtórzyła szeptem, jakby ją Anieśka o rozszczepienie atomu poprosiła.

- Dzień dobry, przed momentem się zameldowaliśmy, więc śniadanie przysługuje nam dopiero jutro rano, niemniej chętnie obszamalibyśmy coś już dzisiaj i tu, prawda, piłeczka po pani stronie - i znów to puste spojrzenie i rozdziawione ze zdziwienia usta.


- Klucz do pokoju poproszę. Nr 312 - la petit filipino otwiera szufladę i długo wgapia się w jej zawartość. Przez chwilę rozglądam się zdezorientowany, myśląc, że to może taki żart, że na umówiony znak-sygnał wszyscy zastygają w bezruchu. Po trzech minutach klucz ląduje na ladzie.


Oczami wyobraźnie widzę taki obrazek:

- Wieża, tu lot Z2 352 do Tagbilaran, proszę o pozwolenie na start - w przeszklonym biurze gromada Filipińczyków bez słowa spogląda na siebie niepewnie szeroko otwartymi oczami.


Na lotnisku w Cebu zameldowaliśmy się dwie godziny przed planowany odfrunięciem. Z lekkim niepokojem odnotowaliśmy na tablicy odlotów komunikat "delayed" przy co drugim rejsie do Manili. Szczęśliwie na tym etapie nasz aeroplan opuścić miał Cebu zgodnie z planem. Wprawdzie w stolicy mieliśmy przeszło cztery godziny zapasu, jednak o ile przegapiony lot na ostatnim etapie podróży na Filipiny był niedogodnością, podobne atrakcje na początkowym odcinku trasy powrotnej miałyby znacznie dalej idące konsekwencje. Na jednej z siedmiu tysięcy wysp musielibyśmy jak nic osiedlić się na stałe, bowiem mocno obgryzione karty Visa, mogłyby takiego ciężaru nie dźwignąć.


Wieść o opóźnieniu naszego rejsu gruchnęła, gdy szykowaliśmy się do zajęcia miejsca w kolejce do bramki. Co gorsza opóźnienie było na tym etapie bezterminowe, bowiem - jak poinformował trzeszczący głos przez radiowęzeł - samolot, na pokładzie którego pofrunąć mieliśmy do Manili, nie wyleciał jeszcze z ... Manili.

Przez niemal godzinę spacerowałem nerwowo po dusznym lotnisku, w kółko kalkulując w głowie, o której najpóźniej wylecieć musimy z Cebu, by zdąrzyć na samolot do Hong Kongu. Po kolejnym okrążeniu radiowęzeł znów zatrzeszczał coś o Manili, na co natychmiast rzuciłem się do bramki.


- Za dwadzieścia minut rozpoczniemy wejście na pokład - oznajmiła beznamiętnie stewardessa.

Spojrzałem na zegarek. Godzina w plecy - nie jest źle.

Już na pokladzie samolotu pilot oświadczył, że na prośbę lotniska w Manili, wylot opóźniony zostanie o kolejne 20 minut. Kiedyś napiszę serie powieści szpiegowskich, coś na wzór perypetii agenta 007. W pierwszym tomie głównemy antagoniście dam na nazwisko Manila. Antonio Manila. Na ostatnich stronych przewidziałem już dla niego okrutny i upokarzający koniec.

Na stołeczne lotnisko wchodziliśmy mimo wszystko na luzie oraz pełnym relaksie, bowiem do odlotu pozostały nam przeszło dwie godziny.


Nonszalancji starczyło nam jednak tylko do zajęcia miejsca w samolotowym foteliku, wówczas bowiem el kapitan wygłosił wielokrotnie słyszaną już przez nas formułkę, że przepraszają, że opóźnienie, że dziękują za wyrozumiałość.

Próbowałem skupić się na książce, swoją drogą fantastycznej lekturze o dorastaniu na poznańskim blokowisku w latach 90tych, budzącej zakurzone wspomnienia walkmanów, kaset BASF, skupów butelek i gum turbo, oko wciąż jednak uciekało mi w kierunku iluminatora, a ucho bezbłędnie wychwytywało każda zmianę tonu pomrukujących silników, upatrując w nim pierwszych oznak przygotowań do startu.


W końcu ułożyłem książkę na kolanie, skupiając wszelkie wysiłki na wprawieniu samolotu w ruch siłą woli. Wreszcie kolos drgnął i toczyć się począł po płycie lotniska.

Dziesięć minut później wciąż się toczył, a ja podejrzewać zacząłem, że pilot stracił cierpliwość i do Hong Kongu zamierzał dostać się drogą lądową. Gdy w końcu zabrzmiało upragnione "cabine crew prepare for take off", poczułem jak rozluźnia się każdy mięsień w moim ciele.


Z siedzenia zerwałem się równo ze zgaśnięciem sygnalizacji zapięcia pasów. Sprawnym ruchem wydobyłem bagaże z pawlaczyków, z niepokojem zerkając na rząd głów dzielący nas od wyjścia.

Do budynku lotniska wpadliśmy niespełna pół godziny przed odlotem samolotu do Manchesteru, więc roztropnie puściliśmy się kłusem. Zziajani dopadliśmy to tablicy odlotów, która akurat w tym momencie wyświetlała informacje po chińsku. Chwilę później pędziliśmy w kierunku bramki nr 5. Przodem ja z plecakiem na garbie i siatką zakupów z bezcłówki w garści, za mną Anieśka, a za nią walizeczka na kopcących się kółkach. W niespodziewanym flashbacku ujrzałem sytuacje sprzed pięciu latu, gdy w trójkę - wraz z Kostkiem - cwałowaliśmy przez amsterdamskie lotnisko, a zamykająca peleton Anieśka wołała: nie zostawiajcie mnie! Tym razem moja bejbe krzyczała: nie oglądaj się, biegnij! I tym razem zdążyliśmy...

Rozsiadłszy się na niewygodnym siedzeniu samolotu linii Cathay Pacific zamówiłem piwo, załączyłem film "San Andreas" na malutkim ekranie i absolutnie nieodpowiedzialnie pomyślałem: teraz nic nie może się spieprzyć...

Gdy szesnaście godzin później taśma w punkcie odbioru bagażu na dublińskim lotnisku zatrzymała się, a naszych toreb wciąż nie było śladu, nawet się nie zdziwiłem. My mogliśmy wyciągać w Hong Kongu nogi jak koń na Wielkiej Pardubickiej, ale to nie Świat Dysku - Bagaż nóżek nie dostał, co było wyjątkowo niefortunne, bowiem mimo bezwzględnej inteligencji, kluczyki do auta, spakowałem do wysłużonej duffelki North Face`a.

Według zapewnień współczującej pani z AerLingusa bagaż dogonić miał nas o 18:00 na pokładzie samolotu z Heathrow. Ostatecznie ten lot jednak został odwołany. Kolejny samolot z Londynu lądował o 20:05, z niewiadomych jednak przyczyn nasze torby załadowane zostały do aeroplanu, który na deszczowym pasie startowym usiąść miał o 22:55. Tymczasem kwitliśmy na dublińskim lotnisku w krótkich spodenkach i koszulkach z krótkim rękawem, kuląc się pod kocykiem, który Anieśka roztropnie świsnęła z samolotu, by przykryć gołe nogi, jak para bezdomnych kloszardów.

O umówionej godzinie Anieśka zameldowała się przy taśmie bagażowej, skąd wróciła jedynie ze swą turkusową walizką. Po duffelce z kluczykami do samochodu ślad zaginął.

Chcąc, nie chcąc, noc spędziliśmy na twardych krzesełkach renomowanej restauracji sieci McDonald. O ósmej rano, po dwudziestu godzinach oczekiwania, czarna duffelka skrywająca trzy butelki filipińskiego rumu, kluczyki do samochodu i sprzęt warty przeszło tysiąc euro - jak dla zabicia czasu wyliczyliśmy - przy dźwięku wyimaginowanych fanfar  wyjechała na gumowej taśmie prosto w moje ramiona.


Dwie godziny później zatrzymaliśmy się w pizzerii w centrum naszej wioski odebrać Isabelę z szynką i czarnymi oliwkami.

- Are you enjoying the weather? - zagadnął kelner wręczając mi płaskie pudełko. Wyjrzałem przez okno na słoneczne, acz zimne i wietrzne irlandzkie popołudnie. Zielone palmy, skąpane w 35-stopniowym upale zafalowały w mojej głowie.

- Chcesz w ryj? - pomyślałem....

4 komentarze:

  1. Uśmiałem się. Wtręty o krzywych eliptycznych i Bagażu - bomba. Wiedziałem, że wrzucenie tego bloga na mój prawy margines było dobrym posunięciem :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Taki duży, taki doświadczony, tyle gór, tyle podróży na koncie, a nie pamięta do czego przede wszystkim służy bagaż podręczny. To przypomnę: do przetrwania kilka/kilkanaście dni bez bagażu głównego!
    I tak mieliście szczęście - co to jest dwadzieścia godzin... Znajomy leciał do Meksyku na dziesięć dni. Bagaż "doleciał" do niego po ośmiu dniach...

    A zdjęcia jakieś tam robiłeś?

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie każdy by to z Bagażem załapał. O krzywych eliptycznych nawet nie wspomnę... :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Co gorsza dostałem wcześniej sygnał ostrzegawczy. Na lotnisku w Cebu nasz bagaż też zaginął. Znalazł się wprawdzie po kwadranse, ale już wtedy pomyślałem, że kluczyki do auta lepiej trzymać przy dupie. Ale tylko pomyślałem....

    Zdjęcia będą

    OdpowiedzUsuń