Miesiąc czasu już mija odkąd przenieśliśmy się na Południe i choć telefon do Vodafonu wykonałem nim wystygł silnik użytego do przeprowadzki vana, pierwszy zaspany megabit wyfrunął z routera dopiero przed trzema dniami. Zamrugał, rozejrzał się z zaciekawieniem po okolicy i nim go zdążyliśmy uściskać, zniknął zassany przez kartę sieciową laptopa.
Życie na naszym zadoopiu od razu nabrało innych barw. Oddycha się inaczej odkąd w powietrzu fruwają zera i jedynki. Oraz gołąb. Bo Anieśka pół-truchło do domu przytargała. Przy drodze ptaszynę po ciężkich przejściach wypatrzyła, wiele nie myśląc zawinęła poszkodowanego w mój polar firmowy, który natychmiast został w ramach wdzięczności elegancko obfajdany.
Kilka dni Anieśka gołębia poiła i karmiła oraz faszerowała witaminami od zwierzęcego znachora, nie szczędząc czułości i matczynej opieki. Pacjent rychło poczuł się lepiej i śmigać już zaczął po ogródku za domem, od czasu do czasu podejmując nieudane próby oderwania się od ziemi, także rokowania były pomyślne. Tymczasem zeszłego wieczora bez większych ceregieli ptaszyna, jak to kiedyś młodzież mawiała, odwinęła kitę i mimo natychmiastowej reanimacji odeszła do gołębiego nieba.
Z tragedią w tle życie toczy się jednak dalej. Wciąż głównie w pracy w moim przypadku, ale łódka powoli wypływa na spokojniejsze wody i lada moment odważę się przekazać ster i skupię się podziwianiu widoków. Póki co jednak okoliczności zmuszają mnie do postępowania wbrew sobie i choć donosicielstwem się brzydzę jak pedofilią, obowiązek przede wszystkim.
Już na starcie zwierzchnictwo zapowiedziało nam, że ponieważ proporcje narodowościowe, w porównaniu z poprzednim oddziałem, znacznie zmieniły się wśród załogi na korzyść tutejszej ludności, jedynym językiem dopuszczalnym na terenie huty, będzie miejscowe narzecze.
Kupy się to nawet trzymało, bowiem dobrze znana sytuacja, gdy dzicz wpada do biura i jazgocze po polsku wokół czerwieniejącego Donala, to brak klasy oraz właściwego wychowania. Tyle że ktoś poszedł o krok za daleko i nasz rodzimy język zakazany został nawet w kantynie, w czasie wolnym od obowiązków służbowych. Kamiński argumentował, że to z szacunku dla miejscowej młodzieży, co by nie pomyśleli, że im doopska obrabiamy. Idąc tym tropem należałoby więc nakazać, by rozmowy przy każdym stole toczyły wystarczająco głośno, by słyszalne były w najdalszym rogu stołówki, co by znów nie było wątpliwości, kto jest przedmiotem dyskusji i w jakim jest stawiany świetle.
Szczęśliwie kadra menedżerka w porę się opamiętała i kantyna ostatecznie została nieoficjalnym, lecz w pełni zalegalizownym ośrodkiem multikulturalnym naszej huty.
Kilka dni temu tymczasem szeleszcząca polska mowa dotarła do mych uszu i bynajmniej nie dobiegała z kantyny, wobec czego zmuszony byłem zgłosić incydent bezpośredniemu zwierzchnikowi.
Kamiński zatarł ręce z zadowoleniem, otworzył kajet, pióro poślinił i zastygł z dłonią nad białą kartką.
- Nazwiska! - zarządał.
- Shaun Kelly i Duncan Ferguson - odparłem posłusznie.
Kamiński patrzył przez chwilę na pustą stronę. Zamknął brulion i odłożył pióro.
- What?
- Shaun Kelly i Duncan Ferguson - powtórzyłem cierpliwie.
- Anglik Shaun i Szkot Duncan?
- W rzeczy samej. Duncan pozdrowił mnie staropolskim “siema”, po czym równie staropolskim “qrwa”, zareagował na moją uwagę, że polish not allowed.
Ja tak tylko dla zbytku. Ale ktoś kiedyś może na poważnie. Bo skoro Anglik bądź Szkot może po polsku szeleścić, a Wiślanom nie wolno, to jest to chyba trochę naciągana dyskryminacja....
A u nas miało być podobnie - pracowało nas razem siedmioro krajan, oprócz tego jeden Hiszpan, jeden Rumun, dwoje Irlandczyków a managerem był jeden niski i okrągły Niemiec. I tenże właśnie mikroszkop zarządził któregoś poranka że basta i tylko inglisz i już! Traf chciał że następnego dnia przyjechał tublczy klient i zachwycił się że może poćwiczyć swój niemiecki i cały dzień obaj gadali tylko po germańsku. Na nasze znaczące uśmiechy pod nosami mikroszkop reagował czerwienieniem na twarzy i sprawa właściwie sama się rozmyła. I jest dalej po staremu: wszystkich obcych obgadujemy w swoim narzeczu...
OdpowiedzUsuńOjjj Misiaku ... dawno się tak nie uśmiałam!!!!! Pisz Przystojniaku częściej i więcej! Jesteś balsamem na mą utrapioną duszę ;) Cieszę się ogromnie że niedługo się spotkamy! Wyciągaj z pokoiku kosiarkę i rower bo za miesiąc stanę w Waszych skromnych progach! Buziaki ogromniaste!!!!
OdpowiedzUsuńMikroszkopkowi to ja się jeszcze nie dziwię, bo jego o dyskryminację nikt nie posądzi, tak długo jak english verboten będzie obowiązywać również jego. Naszych to jednak po troszę podziwiam za odwagę. Bo temat jest grząski i ciut się dziwię, że ktoś się zdecydował kupę patykiem dotykać. Zaraz znajdzie się jakiś oszołom, który zakrzyknie, że jest represjonowany, powoła się na rosyjsko-niemiecki precedens i zrobi się smród...
OdpowiedzUsuńMy się Kasieńko nie zrozumieliśmy. Kosiarka i rower nie stoją w pokoju, a w szopce w ogródku. Wyciągnąć, je wyciągnę, ale teraz jeszcze Anieśki dziewczyna, o której słyszałaś, ale na razie sza, tam zimuje i nie będzie jej łatwo na zimno wygonić :)
OdpowiedzUsuńDobrze, ża kantynę cofnęli - przesada lekka. W poprzedniej pracy robiliśmy polskie stoliki, i ze sobą po polsku rozmawialiśmy, nie było problemu. Plus ja mam jakąś blokadę i ciężko mi z rodakiem po angielsku gadać :) A bycie Polką o dziwo działa na korzyść - wielu kontraktorów jest Polakami i chyba fajnie im czasem pogadać w pracy po polsku, no i z kobietą! ;-)
OdpowiedzUsuńMnie też ciężko przez gardło przechodziło, by się do ziomala w angielskiej mowie zwrócić, ale odkąd mnie w pracy przymusili, jakoś się przełamałem. Śmiesznie bywa, gdy dzwoni ktoś do mnie na służbowy telefon, mówi po polsku, a ja mu odpowiadam po angielsku, bo zwierzchnik obok stoi...
OdpowiedzUsuń