piątek, 31 maja 2013

This ain`t honeymoon

Jedno musimy sobie ustalić - to nie była podróż poślubna. W kontekście honeymoona przewijały się takie pozycje jak Australia, Tajlandia, Malediwy. Ostatecznie dwa dni po związaniu się przysięgą zmuszeni byliśmy wrócić na naszą wysłużoną kanapę, bowiem we hucie, mimo okoliczności tak wyjątkowych, na dłuższą rozłąkę zgodzić się nie chcieli.


By poprzeć więc zmianę statusu na fejsbuczku obowiązkowymi zdjęciami z jakiego egzotycznego Waikiki, podróż poślubną przerzuciliśmy na czerwiec. W międzyczasie jednak prezesów najwyraźniej wyrzuty sumienia chwyciły i uznali, że młodej żonie niezbędny będę bardziej aniżeli im. Tyle, że po ptakach już jakby było, bo bilety - prawda - pobukowane, także śmy sobie 'tylko' krótki wyjazd do Portugalii, zafundowali, co by odzipnąć po weselnym zamieszaniu.


Randkę z Portugalią rozpoczęliśmy w Porto, skąd wypożyczonym, małolitrażowym bolidkiem pomknęliśmy w góry Serra de Estrela - chyba nikt nie sądził, że to potoczy się inaczej. O północy dotarliśmy do miejscowości Manteigas, gdzie nie bez komplikacji odszukaliśmy nasz hotelik i natychmiast udaliśmy się na spoczynek.


Rankiem wrzuciliśmy plecaki na garby i ruszyliśmy na najwyższy szczyt kontynentalnej Portugalii - Torre 1993 m n.p.m.


Torre nie jest szczytem, który elektryzuje środowisko górołazów. Na samiutki wierzchołek wjechać można samochodem, a następnie paradnie okrążyć go po rondzie. Wstępnie zamierzaliśmy wypiąć się na zdobycze motoryzacji i na szczyt pociągnąć z laczka z samego Manteigas. Szczęśliwie na czas nadeszło opamiętanie, bo to przeszło 17 km w jedną stronę, które ciężko w jakikolwiek sposób uzasadnić, bowiem w znakomitej większości trasa biegnie wzdłuż szosy. Raz bliżej, raz dalej, ale jednak.


Ostatecznie postanowiliśmy minąć kierujący na szczyt drogowskaz i porzucić auto kawałek dalej, by wyraźną szeroką ścieżką ruszyć w dół ku polodowcowemu jeziorku Covao do Meio. W Górach Gwiaździstych (w wolnym tłumaczeniu) próżno szukać satysfakcji ze wspinaczki - więcej potu wyciśnie zakopiańska Gubałówka. Znaleźć można za to malowniczy, nieco księżycowy krajobraz i liryczną samotność, bo turysty o tej porze roku trzymają się raczej asfaltu.


Jeziorko obejść można betonowymi schodkami wylanymi w stromej skale i niewielką tamą, by na dziko ruszyć w kierunku szczytu. My jednak zawróciliśmy dotarłwszy do zapory i Torre zaszliśmy od nieco łagodniejszej strony, co niekoniecznie okazało się trafnym wyborem, bowiem przez znaczną część trasy szliśmy wzdłuż zwijanych już na lato wyciągów narciarskich.


Tryumfu na wierzchołku nie było, bo to trochę jak ograć wykartkowaną, żeńską reprezantację piłkarską gliwickiej szkoły podstawowej o profilu informatycznym. Za to nabyty na szczycie krążek koziego sera z Sei, wsparty wieczorem butelką doskonałego Porto, dał duszy to, czego dać nie mogło Torre.


Rankiem niespiesznie ruszyliśmy w drogę powrotną do Porto. Duże nadzieje z tym miastem wiązaliśmy, co śmy poparli zamiarem spędzenia tam całych dni pięciu.


Ostatni wypad zagraniczny zaliczyliśmy w październiku ubiegłego roku do Walencji. Wypad, który nie odbił się stemplem na blogu, co bez przesadnego dramatyzmu uznać należy za międzynarodowy skandal, bowiem Walencji nie tyle notka się należy, co najpiękniejszy poemat. Na karb niemożności oddania miastu sprawiedliwości przez niezdarne palce to zrzucę. Walencja to pełen zestaw powiększony. Piękna architektura, doskonały klimat, czekoladowy piasek na plaży, zaciszne uliczki, mnóstwo zachęcających knajpek, doskonałe jedzenie, nie gorszy napitek, przyjazne ceny. I wisienka na torcie - Stadio de Mestalla, czyli siedziba C.F. Valencia, klubu, za który kciuki ściskam w każdej kolejce Primera Division.


Jedno czego nam wówczas w Walencji zabrakło to czas, bo śmy do Hiszpanii na weekend jeno zawitali. Polak jednak po szkodzie mądry, toteż na Porto przeznaczyliśmy okres dwakroć dłuższy, co się niestety koszmarną niegospodarnością z naszej strony okazało. Drugie co do wielkości miasto Portugalii można bowiem swobodnie oblecieć w ciągu weekendu. Warto z pewnością przeprawić się na drugą stronę Douro mostem Ponte Dom Luis I, który wygląda ciut jakby wieża Eiffla przewróciła się spinając oba brzegi rzeki. Podobieństwo nie jest przypadkowe, bowiem stalową konstrukcję projektował Teophile Seyrig, który terminował swego czasu u francuskiego inżyniera.


Z górnego pokładu mostu rozciąga się przyjemna panorama, oba poziomy natomiast prowadzą do miasteczka Vila Nova de Gaia, gdzie w piwniczkach winiarni leżakuje w beczkach słynne Porto. Mistrzowie wina chętnie oprowadzą po swoich włościach, a na koniec zaproszą na lampkę ewentualnie dwie, więc dzień spędzony na południowym brzegu Douro, może nieprzyjemnie odbijać się bólem głowy i ogólną słabością kolejnego poranka.


Dużą popularnością cieszą się po obu stronach rzeki rejsy po Douro. Tu śmy jednak spasowali, bowiem wiatr mało łba nie urwał na lądzie, także od wody postanowiliśmy się trzymać z daleka. Słodkiej w każdym razie, bo grzechem byłoby wypoczywać w nadmorskiej mieścinie i nie przywitać się z plażą. A tam wichura jak w Suwałkach. Na chwilkę tylko oddaliłem się po odświeżające napoje, a  Anieśke wydobywać musiałem po powrocie odkrywkowo. Trzy kobiety odkopałem, nim trafiłem na swoją.


Dżask ostrzegał, że w Porto psińco jest. Zapewniał jednak, że to takie fajne miejsce, by za łapkę pochodzić, co śmy musieli opacznie zrozumieć, bowiem  szło mu ewidentnie o to, że nie ma gdzie usiąść. Wokół tylko obskurne knajpki, w centrum starówki wręcz meliny przerysowane z meksykańskich westernów, z paskudnym jak pedofilia metysem przy wejściu i tą niepokojącą ciszą zapadającą wraz z trzaskiem odrapanych drzwi za nieostrożnym gościem, przerwana tylko trudnym do zlokalizowania zgrzytem odciąganego kurka rewolweru.


Kilka drogich, acz serwujących wyśmienite, jak najbardziej warte swojej ceny jedzenie knajpek na wybrzeżu Ribeira, to zdecydowanie za mało, by Porto występować mogło choćby w tej samej lidze co Walencja, gdzie lokale kuszą stalowym krzesełkiem w spowitej gazowym półświatłem alejce, dębowym stolikiem w wyłożonej rudą cegłą piwniczce, ogrodowymi meblami pod parasolem pośród palm, szerokim wyborem doskonałych wędlin, serów, win. Portugalia wypada jak brzydka i gruba siostra Hiszpanii, bynajmniej nie nadrabiająca osobowością.


Umieszczona na zacnej liście dziedzictwa kulturowego UNESCO starówka, kłuje w oczy slumsem skleconym z brudnych kamienic bez szyb w oknach, za to z wszechobecnym, schnącym na sznurku praniem, którego nie wciągnąłbym na dupę, choćbym miał paradować nago. A ja się jak lump na co dzień ubieram.


Próbowaliśmy zakosztować w miejscowej architekturze, ale w drodze na wieże takiego kościółka, Anieśka poddała się po trzech stopniach. Ja parłem dzielnie dalej, alem również zrezygnował przed szczytem, bo mnie żyłki w gałkach ocznych pękały jak struny starej mandoliny. To niewiarygodne, że się ludziom tak wysoko chce wchodzić, by się... pozbyć zawartości pęcherza.


Jeszcze mogło Porto twarz uratować słynnym Estadio do Dragao, ale skończyło się na kolejnym rozczarowaniu, bo na pięciogwiazdkowym obiekcie UEFA …. nie wolno robić zdjęć. Zapłacić trzeba za wjazd i dodatkową działkę odpalić pani fotograf, by stać się szczęśliwym posiadaczem dwóch ujęć na tle trawnika, po którym na codzień biegają przepłacani pracownicy. Byłem na kilku stadionach w Europie. W Barcelonie, w Monachium, w Amsterdamie. Ale takie cuda, tylko w Portugalii. Śmy w geście protestu pokazali pani plecy.


Miałem już uroczyście zaprzysiąc, więcej do Portugalii nie zawitać, ale mnie w porę Anieśka zdzieliła w potylice, bo bilety na taką wyspę należącą do Republiki już zabukowane.


O tym jednak kiedy indziej. Tymczasem fociaczki tu.

12 komentarzy:

  1. Misiaczku kochany, podobno macie dla mnie buteleczkę smakowitego Porto ... czy to prawda? Błagam zaopiekuj się nim, bo jeszcze Aga nam go wypije ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. :) A było mojego bloga poczytać! Dla mnie i Lizbona, i Porto (które w 1 dzień można oblecieć) są bardzo klimatyczne i urokliwe, ale w przeciwieństwie do Włoch czy Hiszpanii, mniej zadeptane przez turystów, ale i mniej odrestaurowane. Przy czym ja taki klimat lubię - jest autentyczny. Nawet Twoje zdjęcia przywołały wspomnienie i chęć powrotu do Portugalii, co na pewno kiedyś zrobię! Czyli honeymoon na Maderze? Zgryźliwy tam kiedyś był - ładna wyspa ale nie moje klimaty. Dobra, idę szykować chałupę na grila, nadal zapraszam! Pzdr :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Kasieńko droga, prawda to jako żywo. Jest to jednak stan na chwilę obecną. Mamy jeszcze jedną butelcynę na własny użytek, ale gdy ją osuszym, Twoja znajdzie się w centrum zainteresowania ;). Tak Anieśki, jak i mojego :). Także nic nie mogę obiecać.

    A nie, magnes mogę obiecać. Przywieźliśmy Ci magnes :)...

    OdpowiedzUsuń
  4. Wiesz, że czytam Twojego bloga regularnie, ale tyle informacji przyjmuje każdego dnia, że zmuszony jestem usuwać starsze wspomnienia. Nie pamiętam wpisu o Porto, ale gdybym pamiętał, to i tak musiałbym sprawdzić to doświadczalnie. Kolega Dżask też mnie ostrzegał, alem wiary nie dał i myślał, że chopacyna nie przyłożył się do researchingu.

    Dzięki za zaproszenie, mam nadzieję, że powtórzysz je w przyszłości. Niestety jesteśmy oboje nadal nie wyjściowi i sobotni wieczór przyjdzie nam spędzić w domu. Udanego grillowania.

    Nie, nie na Maderze! :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Czyli Azory? :) Gril udał się, ośmielę się powiedzieć, wyśmienicie! Niemal wszyscy oprócz Was dopisali. Pomimo ładnej pogody ludzie upodobali sobie moją kuchnię, piwo i wino lały się strumieniami, a jedzenia było aż za dużo :) No nie wiem kiedy następna okazja się zdarzy, więc nic nie obiecuję niestety... Enjoy your honeymoon! :D

    OdpowiedzUsuń
  6. Bingo! :)

    Fajnie, że się grillowanie udało. Mnie już szlag trafia, bo od tygodnia pogoda za oknem przyjazna, zakładam, że to całe lato jakie będziemy w Irlandii mieli, a my je w domu marnotrawimy. Oby do wtorku...

    Buźka.

    OdpowiedzUsuń
  7. Michasiu (jeszcze bardziej droższy) magnesu to ja nie wypiję i niestety żadnej przyjemności z tego nie będę miała. Także bardzo Cię proszę, schowaj buteleczkę pod łóżko w "mojej sypialni" i do czasu gdy was nawiedzę nikogo nie goście ;)

    OdpowiedzUsuń
  8. Jeszcze słowo i nie dostaniesz magnesu! ;)

    Dobrze, skitram porciaka pod materacem w Twojej sypialni, ale jak się do września nie pokażesz, a my zapomnimy go przy przeprowadzce zabrać, to sama będziesz sobie winna :)

    Ależ by się nowi lokatorzy ucieszyli...

    OdpowiedzUsuń
  9. Jak nie przepadam za postami typu "wspomnienia z wakacji" tak tego przeczytałem z przyjemnością. Lekkie masz Waść pióro, i nawet o nudnych zdawałoby się sprawach piszesz ciekawie.

    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  10. Piękne dzięki. Obawiam się, że nie koniec na tym wspomnień z wakacji, bo śmy się ciut rozjeździli i nie będę tego ukrywał :)

    OdpowiedzUsuń
  11. Michaś traktuję ten komentarz jak zaproszenie... a wiesz że mnie się dwa razy nie prosi ... raz wystarczy - walizkę pakuję i przylatuję! Tylko winka nie wypij! Obiecaj!

    OdpowiedzUsuń
  12. Wpadaj kiedy dusza zapragnie, Jednych gości dopiero pożegnaliśmy gotowi jesteśmy na kolejnych. Ino suchej krakowskiej nie pomnij.

    Winko w sejfie, nie lękaj się... :)

    OdpowiedzUsuń