Za kajtka taką reklamę w telewizji widziałem: koleżka zasłania zasłony w nowoczesnym apartamencie typu szkło i stal, odpala z pilota masywny telewizor marki, której teraz nie pomnę i z uśmiechem politowania nad tłuszczą, która na żywo podziwia właśnie zaćmienie słońca, rozsiada się na kanapie i rzadkie zjawisko obserwuje na kineskopowym ekranie.
Przedmiotem reklamy był oczywiście telewizor, który rzekomo zapewniał wrażenia lepsze niż rzeczywistość, ale ja sobie wówczas myślałem, że koleś to straszny dyszel, że tak wcina lody przez szybkę, podczas gdy na zewnątrz rozgrywa się spektakl dostępny widzom raz na kilkadziesiąt lat. Niesmak mój był tym większy, że wówczas przechodziłem okres fascynacji gwiaździstym niebem i z pamięci wyrecytować mogłem średnicę każdej z planet Układu Słonecznego. Tymczasem lata minęły i mnie samemu przyszło wcinać lody przez szybkę, bowiem noworoczne fajerwerki podziwiałem na szklanym ekranie.
Sylwestra obmyślili my spędzić w Belfaście. Do niedawna hucznie bywało tam i bez okazji, pomyśleliśmy więc, że jeśli tam fajerwerków nie będzie, nie będzie ich nigdzie na wyspie.
Na miejsce dotarliśmy późno, bośmy późno wyjechali, bośmy dzień wcześniej do późna zabalowali. W Belfaście byliśmy po raz drugi - nie licząc jednego strzału tranzytowego - i tak jak uprzednio miasto wywarło na nas ponure wrażenie.
Porzuciwszy bagaże w hotelu, wyszliśmy na wilgotne, pachnące trotylem powietrze i ruszyliśmy w teren. Miasto już powoli zamykało swoje podwoje, a mieszkańcy szykowali się do noworocznych obchodów we własnym zakresie, bowiem Ratusz nie zdecydował się tym razem na imprezę w plenerze. Spacerując pustoszejącymi uliczkami trafiliśmy do knajpki znanego szefa kuchni Michael Deana, gdzieśmy natychmiast przepadli w kapitalnej atmosferze lokalu, a jećku i pićku jakie nam zaserwowano pozwoliło Anieśce przybliżyć mi idee wielokrotnego orgazmu.
Do hotelu wróciliśmy w sam czas, by nacieszyć się oferowanymi przez przybytek atrakcjami, nim zeszliśmy na dół, by przystąpić do wprowadzania się w stan błogosławionej nietrzeźwości - jeden z kierowców we Firmie sugeruje, że w Sylwestra jest to nakazane przez prawo.
Tu jednak pojawił się problem, bowiem choć hotel trzymał standard i był pod każdym względem na pięć, najwyraźniej połasił się na dodatkowe wpływy do przyszłorocznego budżetu i alkohol serwował z zawartością wody przewyższającą ogólnie przyjęte standardy. W okolicach północy strach zajrzał mi w oczy, bowiem - mając na uwadze słowa znajomego kierowcy - nie przejść mogłem ewentualnej kontroli trzeźwości. Szczęśliwie trzy shoty chrzczonej tequili zażegnały niebezpieczeństwo.
Tymczasem na ekranach porozwieszanych na ścianach telewizorów, śledzić można było przygotowania do powitania Nowego Roku w Londynie. Po chwili w sąsiedztwie Big Bena rozpoczęło się odliczane, które część ekipy ochoczo podchwyciła. Na wysokości 'piątki' własne odliczanie rozpoczął DJ, wprowadzając pewną konsternacje wśród zebranych. Wybici z rytmu goście nagle utworzyli cztery nieformalne grupy odmierzające ostatnie sekundy starego roku, w efekcie wśród nieskładnego bulgotu zabrzmiało gromkie 'Happy New Year', które niczym echo jeszcze trzykrotnie odbiło się od ścian lokalu.
Za to droga powrotna obfitowała w pozytywną symbolikę: za nami deszcz, przed nami słońce, a boczkiem, boczkiem ... tęcza. I nie cieniutka jak sik jednorożca, a szeroka i kolorowa jak Love Parade.
Jeśli to nie jest prognostyk wykręconego Nowego Roku, to nie wiem co jest...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz