Wydawałoby się, że po zeszłorocznych zrękowinach mojego małoletniego pociotka, sezon weselny został zamknięty. Przynajmniej do czasu, gdy do głosu nie dojdą produkty zawieranych małżeństw. Przyjemna to była perspektywa, bowiem uniknąć pozwalała wielu upokorzeń. Powszechnie wiadomo, że obowiązkowym elementem każdego wesela są akrobacje na parkiecie, a w tej materii Anieśka stawia poprzeczkę dość wysoko. W efekcie na densflorze wyglądamy jak leśna nimfa z niedorozwiniętym drwalem. Mam szczęście jeśli pozwoli mi prowadzić.
Tymczasem matrymonialna nowela zatoczyła koło i zabawę rozpoczynamy od nowa. Bartek, na którego weselu byliśmy lat temu chyba siedem, a w zasadzie na ślubie i po prawdzie tylko na dziesięciu ostatnich minutach, bowiem pojawiły się pewne problemy komunikacyjne, postanowił powiedzieć TAK po raz kolejny i tym razem mówić poważnie.
Z bartkowym weselem łączyliśmy szansę na ponowne zjednoczenie z co poniektórymi znajomkami z szalonych lat studenckich. W kościele miałem wrażenie, że widzę Anieśki byłego partnera życiowego, com przyjął z mieszanymi uczuciami. Jak donoszą portale społecznościowe chłopak prowadza się po mieście z moją byłą dziewczyną. O ile to właściwe określenie na osobę płci przeciwnej, z którą w czwartej klasie szkoły podstawowej siedziało się na jednym siedzeniu w autokarze, podczas wycieczki do Krakowa. W ówczesnych realiach społecznych to jak złote gody było.
Ostatecznie na jaw wyszło, że mi się koszmarnie przewidziało. I jednak nieświadomie odetchnąłem z ulgą, bowiem gdyśmy z Anieśką w konkubinat wchodzili, mój poprzednik jakoś nie palił się, by kliknąć 'lubię to'. Na domiar złego kiedyś śmy się mierzyli na takiej gruszce bokserskiej i wynik nie był dla mnie korzystny. Nie byłby, nawet gdybym podwoił swoje punkty. Niby od tamtych czasów wiele się mogło zmienić, ale we Francji mierzyłem się w tej samej konkurencji z Kostkiem, który mógłby się z powodzeniem za kijem od mopa schować. Wynik znów nie był dla mnie korzystny. Musiałem w szranki stanąć z kostkową narzeczoną nim udało mi się odnieść historyczne, acz niełatwe bynajmniej, zwycięstwo.
Ale wracając do wesela. Przedstawicielstwo naszej renomowanej uczelni okazało się liczne jak marsz dziewic w liceum im. Sępa-Szarzyńskiego. Oprócz Pana Młodego, tylko my. Tym bardziej istotne stało nawiązywanie nowych znajomości za weselnym stołem, bowiem w skutek kontuzji kostki, dysponowałem kwitami, które zwalniały mnie z obowiązku kręcenia bioderkami na parkiecie. Sytuacja, wydawałoby się wymarzona, ale gdyby mi całe wesele za stołem przyszło spędzić, z nudów zniósłbym chyba jajo.
Szczęśliwie okazało się, że na tym etapie rehabilitacji, twist, pociągi, wężyki i inne skomplikowane figury taneczne nie wchodzą wprawdzie w grę, ale coś tam da radę zmontować. Tak do północy, kiedy lekkie pulsowanie w okolicach błyszczącego trzewika oznajmiło koniec zabawy. W samą porę, by wywinąć się z oczepin. Nie żebyśmy jednak nie mieli swojego przedstawiciela. Para na przeciwko była w dość zaawansowanej ciąży, tośmy stworzyli wspólną reprezentację.
Jak czas pokazał, zbyt wcześnie złożyłem broń. Na parkiecie właśnie rozpoczynała się moja koronna konkurencja: taniec w najgłupszy możliwy sposób, czyli coś do czego przejawiam naturalne wręcz predyspozycje. Szczęśliwie Tomek wypełnił moje buty i nasi reprezentanci powrócili do stołu w dzierżąc szklaną, chlupoczącą statuetkę.
Koniec.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz