czwartek, 20 października 2011

Na tarczy

'No to diabli wzięli postanowienie noworoczne', pomyślał Misza schodząc białym zboczem.
'Kiedyś musiało się nie udać', tłumaczył sobie Kostek.
'Za rok', odgrażał się w myślach Gienerał.
'Siku mi się chce', z właściwym sobie urokiem przerwała ciszę Anieśka.

Od początku wszystko szło źle. Najpierw Kostek i robiący tego dnia za złotówę Pereiro, zajechali na parking mikroskopijnym Fiatem Bravo. Jeden plecak szczelnie wypełnił przestrzeń bagażową. Dwa, wcale nie mniejsze, uśmiechały się do nich szyderczo z wilgotnego asfaltu. Trzy sztuki bagażu podręcznego uprzejmie udawały, że ich nie ma.

Rady nie było. Misza wręczył Pereiro klucze do pasa cnoty stupięćdziesięciokonnej Princessy, ułożył sześć plecaków oraz Fiata Bravo w bagażniku, po czym chlipiąc w rękaw zasiadł na tylnym siedzeniu.

Podczas odprawy bagażu głównego pojawił się problem z anieśkowym czekanem, który choć sumiennie owinięty wraz z plecakiem kurczliwą folią, nie umknął uwadze zawsze czujnej obsługi i powędrować musiał do środka bagażu. Szczelnie zafoliowanego, jakby ktoś nie skojarzył.

Po odprawie bagażu podręcznego Misza stał się chudszy o półtora metra repsznura, nieco tylko grubszego od sznurówki, czego obsłudze celnej nie zasugerował, co by nie stracić również sznurowadeł. Gubiąc w biegu buty na samolot z pewnością by nie zdążył.

Z genewskiego lotniska odebrał ich Gienerał i już pełnym składem pomknęli do księżycowego Chamonix.

Następnego ranka ruszyli na spotkanie z Białą Górą. Najpierw do les Houches, później kolejką linową na Bellevue, na wysokości niemal 1 800 m. Stamtąd zębatką pociągnąć jeszcze można 500 metrów do Nid d`Aigle, niestety nie we wrześniu.

Pogoda była wszawa. Ołowiane chmury i siąpiący deszcz sprawiały, że nawet nie poczuli, iż opuścili Irlandię. Niemniej pochmurne niebo przysłaniało widok na schronisko Gouter, które, jak przekonać się mieli za kilka dni, prezentuje się z tej perspektywy jak twierdza nie do zdobycia. Ducha w narodzie taki widok mógłby przygasić.

Gdy dotarli do Tete Rousse, zaczęło się już przejaśniać. Jeden z wariantów planu wycieczki, sugerował ominięcie schroniska i nocleg dopiero w Gouterze, ale pogoda i trzytonowe plecaki na tyle dały się naszym śmiałkom we znaki, że jednogłośnie uradzili na tym etapie dzisiejszą wspinaczkę zakończyć.

Nim małe kociołki zawrzały na przenośnych palnikach dzielna drużyna zwąchała się z liczną polską ekipą pod dowództwem dwóch górskich weteranów, Tomka i Ludwika. Na miłej pogawędce czas upłynął szybko i nim kto się obejrzał przyszła pora przejść w stan hibernacji.

O piątej rano nasi niestrudzeni wędrowcy podjęli wspinaczkę. Po niespełna godzinie dotarli pod kuluar spadających kamieni. Poczęstowani przez Ludwisia dramatyczną historią o nocy przerwanej krzykiem spadających alpinistów, zgodnie z jego radą, przypięli się do stalowej liny biegnącej w poprzek kuluaru. Jak zły był to pomysł przekonali się dopiero w drodze powrotnej. Stalówka przecinała koryto strumyka w jego najgłębszym miejscu, wobec czego momentami przyszło ekipie zamerdać wdzięcznie stopami nad oblodzonym gruntem. Tymczasem dziesięć metrów wyżej, wąska ścieżka pozwalała przekroczyć kuluar w ciągu dziesięciu sekund, co znakomicie zmniejszało prawdopodobieństwo przyjęcia rolling stonesa na czaszkę.

Pokonawszy stromy grzebień skalny nasi bohaterowie stanęli w progu Refuge de Gouter. Korzystając ze słonecznej, bezwietrznej pogody, po skromnym posiłku przywdziali raki, splątali swe losy trzydziestoma metrami liny i chwyciwszy w dłonie czekany ruszyli w dalszą drogę. Bez przekonania jednak, bowiem śmocy coś w narodzie nie było. Zgodnie z oczekiwaniami sił starczyło na dwieście pionowych metrów. Potem postoje zaczęły się mnożyć, nogi nieść nie chciały i w końcu podjąć trzeba było zawsze trudną decyzję o powrocie do schroniska.

Kolejnego dnia pogoda przeszła już na stronę opozycji. Wiatr duł jak wściekły, a we mgle co krok podnosić trzeba było dłoń do oczu, by upewnić się, czy wciąż tkwi w niej czekan. Gdy ścieżka przed nieustraszonymi wędrowcami niknąć zaczęła w śniegu, a ślady za nimi zacierał już wiatr, podjęli niejednogłośną decyzję o powrocie.

Trzecia próba zdobycia szczytu miała być ostatnią. Wóz albo przewóz, zwycięstwo lub porażka, chwała bądź sromota, rybki albo akwarium. Uzbrojeni w latarki czołowe wyruszyli o pierwszej w nocy. Wiatr nie zelżał, ale przynajmniej chmury się podniosły, co wiele w kwestii widoczności nie zmieniało, no bo ... noc, prawda. Niesieni na skrzydłach determinacji dotarli do schronu Vallot, na wysokości niemal 4 400 m, gdzie zatrzymali się na drugi oddech. Potem zygzakiem, raz pod wiatr niczym w tunelu aerodynamicznym, raz spychani ze ścieżki podmuchem ze sterburty. Po chwili śnieg pod stopami stał się tak sypki, że na dobrą sprawę pedałowali w miejscu. W ruch poszły czekany i dystans powoli ginął.

Misza szedł pierwszy. Gdy wychylił głowę zza grani, wiatr uderzył go niczym kowadło. Natychmiast przypadł do ziemi wczepiając się w śnieg rakami i czekanem. Z góry właśnie schodziła ekipa, która uznała, że warunki są za ciężkie, by kontynuować wspinaczkę.

- Wracamy? - rzucił w kierunku tylnej straży.

Kostek, powiewający na wietrze jak tybetańska flaga modlitewna, kiwnął tylko głową.

Anieśka powiodła po towarzyszach sarnimi oczami. Jej twarz nie wyrażała niczego. Mogło to mieć coś wspólnego z lodowatym wiatrem.

- Wracamy!? Dlaczego wracamy? - dopytywał się Gienerał, który zamykał tyły i prawego prostego od wiatru jeszcze nie otrzymał.

Wrócili do Vallota, licząc że do świtu warunki pogodowe się poprawią.

Nie poprawiły się, a topniejący na ubraniach lód i szron wdarły się pod warstwy gore-texu, z niesłyszalnym psssst gasząc ducha w narodzie. Z Białą Damą zatańczyć się nie udało.

Wieść gminna niesie, że Mont Blanc wciąż będzie w tym samym miejscu za rok. Nie to jednak zaprzątało wówczas głowy pokonanych alpinistów - następny przystanek leżał ponad dwa i pół kilometra niżej i należało ruchy jakby nieco zagęścić.

-----------------------------------
W deszczu, śniegu i zamieci nawet Japończykom odchodzi ochota sięgnąć po aparat. Niemniej coś tam się udało cyknąć i obejrzeć to sobie można o tu.

20 komentarzy:

  1. No więc najpierw chciałam napisać, że bardzo mi przykro i współczuję. Ale zanim napisałam, rzuciłam okiem na zdjęcia i z zazdrości mi aż zęby zgrzytają, o.Kiedyś wreszcie zrobię ten kurs wspinaczki.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja pierdziu. Co tu dużo mówić? Słowa są tu po prostu zbędne. Zazdroszczę pięknych widoków, ale jeszcze bardziej tych 150 KM. Właśnie coś takiego by mnie interesowało :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Czy pomoże jeśli zdradzę, że 600 m w górę, a potem 2 600 m w dół w ciągu jednego dnia, zaowocowało bolesnym pęcherzem na stopie?Kurs wspinaczkowy możesz sobie śmiało odpuścić. To zwykle naciąganie - zdanie nie tyle moje, co mocno doświadczonego kolegi. Przejdź się do Sklepu Podróżnika i nabądź tutorial dla opornych. Potem już tylko praktyka... Ja tak zrobiłem.

    OdpowiedzUsuń
  4. W Irlandii kobiety mają zakaz prowadzenia samochodów o takiej mocy ;). Względy bezpieczeństwa narodowego :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Ty szowinisto! ;) A może byś przypomniał wszystkim czytelnikom bloga, która płeć uchodzi w Irlandii za stwarzającą mniejsze zagrożenie na drodze i ma z tego tytułu większe zniżki? Ach, no i nie zapomnij wspomnieć o tym, jaka grupa wiekowa jakiej płci jest postrzegana za mającą największe tendencje do przeceniania swoich umiejętności i podejmowania największego ryzyka ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. myślałem, że skoro taki atleta, jak Słowacki, wszedł, to każdy może wejść, bez problemu

    OdpowiedzUsuń
  7. :D Nie stanowi wcale mniejszego zagrożenia na drodze, tylko powoduje mniej kosztowne wypadki. Same obcierki i takie tam... :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Ale on chyba nie wszedł, tylko sobie bohatera na szczycie narysował. Tak to i ja potrafię. Nie wpadłem na to w szkole średniej, ale teraz podejrzewam, że słynny monolog Kordiana, może być efektem ... choroby wysokościowej

    OdpowiedzUsuń
  9. Dobrze prawisz, a ja się tylko z Tobą drażniłam. Nie będę solidarna w stosunku do swojej płci tylko obiektywna i stwierdzę, że od dawna uważam, iż faceci są zdecydowanie lepszymi kierowcami niż kobiety. Ps. Wcale się nie podlizuję :)

    OdpowiedzUsuń
  10. Następnym razem :) Ale coś ściemniasz z tą mgła i wiatrem, na zdjęciach piękna pogoda!! ;))) A czy koniec października jest dobrym czasem na wspinaczkę, nie za późno trochę?

    OdpowiedzUsuń
  11. Jak mgła i wiatr był to ja o życie walczyłem, a nie foty cykałem. Z resztą wiatr czasem ciężko w kadrze ująć :)Październik to stanowczo za późno na takie wyprawy. My wróciliśmy w połowie września, tylko się strasznie z relacją grzebałem.

    OdpowiedzUsuń
  12. starośc nie radość, miało się kiedyś pamięć absolutną a teraz się coś przestawia w główce... byłem pewien, że Słowacki albo Krasiński byli na Mont Blanc, postawiłem na Słowackiego bo Kordian, a teraz patrze że pierwszy Polak w 1838...no nie wiem czy to choroba wyskościowa...patrz na guiness.blog.onet - odkąd gość się po górach włóczy, notki coraz dłuższe i coraz bardziej tragiczne... (chodzi o dramatyzm, nie o poziom)Usłyszałem w radiu francuskim dowcip, podobno irlandzki:Na zabitej dechami wsi irlandzkiej, ktoś się pyta tubylca jak dojechać do Cork(u). - Panie, jak się chce dojechać do Cork(u), to nie stąd.

    OdpowiedzUsuń
  13. Fakt, że mnie się nieco notki rozciągnęły. Tyloma wrażeniami nie da się podzielić tak w pigułce. Mam pewne wątpliwości, czy wierni czytacze docierają do końca historii za jednym podejściem.A w efekcie niedawnych starć z Francuzami, jestem ostatnio wielkim fanem dowcipów o amatorach płazów.- Co to jest: 100 000 facetów z rękoma w górze.- Francuska Armia Narodowa.Mógłbym tak bez końca...

    OdpowiedzUsuń
  14. Przepraszamto nie miało być antyirlandzkie.Dowcip mi sie strasznie podobał. I ponieważ akcja może być umiejscowiona wszędzie, chciałem się dowiedzieć czy jest znany w Irlandii i jeśli tak, czy w takiej wersji.

    OdpowiedzUsuń
  15. Wiem, wiem ;) ale prawdziwy reporter to by.... ;) Ambitnie sobie poczynacie, nie ma co! :)

    OdpowiedzUsuń
  16. ~Adam [;)] z Limerick30 października 2011 01:58

    Tak od czapy se skomentuję... już? no to wychodzę. nara, pozdrów Anieśkę...

    OdpowiedzUsuń
  17. Nie jest znany w Irlandii. W każdym razie nie mnie. Miejscowi jednak poczucia humoru raczej nie mają. Znajomemu kierowcy sprzedałem dowcip o maśle z górnej półki. Anegdotka nie jest może wybitna, ale za to doskonale pasowała do sytuacji. Jeden mięsień na twarzy mu nie drgnął. A potem chodził i rozgłaszał, że gówniane dowcipy opowiadam.

    OdpowiedzUsuń
  18. Anieśka również pozdrawia :)

    OdpowiedzUsuń
  19. Wybacz pijackie wynurzenia. W dobie internetu obecne winno być hasło w stylu 'piłeś nie pisz'.

    OdpowiedzUsuń
  20. ...lub: napisałeś, nie podpisuj... :)

    OdpowiedzUsuń