Italię niełatwo opuścić. Zwłaszcza, gdy jest się w posiadaniu nawigacji z lekutko nieaktualną mapą. Dżipiesowa Bożenka kilkakrotnie nakłaniała nas do podejrzanych manewrów, jak zjazd z drogi w szczere pole, bądź opuszczenie wiaduktu w miejscu, którego konstruktorzy to tego celu nie przewidzieli, czemu wyraz dali instalując dość solidną stalową barierką. Na pewnym etapie postanowiliśmy ignorować jej podszepty, co na krótką metę zdawało egzamin, ale w końcu nie posłuchaliśmy Bożenki jeden raz za dużo i wpakowaliśmy się w samo centrum Triestu.
Mimo rażącego braku współpracy ze strony włoskich kierowców, udało nam się Triest w miarę sprawnie opuścić i nawet nieźle z czasem staliśmy, póki nie zaczęliśmy przymierzać się do tankowania.
Pierwsza stacja, na którą trafiliśmy, okazała się w godzinach 12:30 - 17:00 funkcjonować w bezobsługowym systemie prepay, co średnio nam leżało, jako że auto zaleć trzeba było do pełna. Odwiedziliśmy jeszcze dwie działające tym samym trybem, nim ostatecznie dotarła do nas bezcelowość naszych poszukiwań. Kierowaliśmy się już na lotnisko, gdy Bożenka uroczyście oświadczyła, że dwa kroki od hali odlotów znajduje się jeszcze jedna restauracja samochodowa. Oczywiście zgodnie z naszymi oczekiwaniami, nie skażona choćby jedną osobą obsługi, ale cóż było czynić.
Instrukcja działania była jasna i przejrzysta. Cztery punkty, opisane w czterech językach, podparte wersją obrazkową, na wypadek gdyby pod dystrybutor zajechał czterolatek:
1. Wybrać kwotę.
2. Zatankować samochód.
3. Odstawić pistolet.
4. Zapłacić.
No nie można było tego spieprzyć.
Polegliśmy na punkcie drugim. Mimo tańców, guseł i soczystych wiązanek, paliwo lecieć nie chciało. Pomyśleliśmy, żeby jednak zapłacić przed tankowaniem, co wydawało się bardziej na miejscu. Wpłatomat podziękował grzecznym 'śśbluuup' i tyleśmy nasze dwie dychy widzieli. Bezradni pojechaliśmy na lotnisko, licząc, że pan z wypożyczalni wykaże się wyrozumiałością.
Pan z wypożyczalni odniósł się do nas bardzo życzliwie. Wyjaśnił, że wszystkie stacje w okolicy, w godzinach 12:30 - 17:00 działają bezobsługowo i oczywiście, że możemy oddać auto z pustym bakiem, ale z karty zostanie wówczas ściągnięte 160 euro.
Wróciliśmy więc z Urbasiem do auta i ruszyliśmy na kolejną paliwodajnię. Tam powtórzyliśmy dokładnie scenariusz z ostatniej stacji, tym razem jednak po grzecznym 'śśbluuup' z pistoletu chlusnęła ropa.
W międzyczasie pozostała na lotnisku ekipa zajęła strategiczne punktu na drodze do samolotu. Anieśka czekała przy wypożyczalni samochodów. Bez zbędnych wyjaśnień kłusem poprowadziła nas pod odprawę bagażu podręcznego. Tam Dzióbek czarowała celników, co by im przypadkiem do głowy nie strzeliło zamknąć bramkę. Z męską częścią służb celnych poszło jej znakomicie. Żeńska dopatrzyła się składanego noża w moim plecaku.
- Może to? - zasugerowałem składany kluczyk do auta.
Celniczka tylko pokręciła głową.
- Proszę, opróżnić plecak do połowy i przejść ze wszystkim ponownie przed skaner.
Polecenie wykonałem niechętnie, bowiem przepocone w górach ciuchy, miałem zamiar wyciągnąć dopiero w domu, ubrany w hermetyczny kombinezon ochronny.
Po chwili konsultacji z wpatrzonym w ekran kolegą, celniczka zawołała:
- It`s still there!
- Czy mogę podejść. Jak zobaczę kształt, może będę wiedział co to?
- Stay were you are, sir! - ostrzegła celniczka kładąc rękę na kaburze.
Za mną purpurowa na twarzy Anieśka, szamotała się w żelaznym uścisku Urbasia, bezradnie wymachując w powietrzu szponami. Nie było wątpliwości, co stałoby się, gdyby położyła je na krtani umundurowanej urzędniczki.
Tymczasem nieświadoma śmiertelnego niebezpieczeństwa celniczka poleciła wypakować resztę rzeczy z plecaka, a następnie wraz ze stertą parujących ciuchów podejść ponownie pod skaner.
Wpatrzony w ekran urzędnik wzruszył ramionami i droga do poczekalni stanęła otworem. A tam już stał Kostek w towarzystwie płonącej rumieńcem i chichoczącej bileterki, która przesłał mu buziaka i zamknęła za nami przeszklone drzwi.
Głupi ma zawsze szczęście.
Kim była bileterka i co w końcu pikało?
OdpowiedzUsuńBileterka była anonimową włoską kobietą. Oboje z Kostkiem uznali, że ich uczucie nie przetrwałoby próby odległości. Ponadto ona wiele podróżuje, rzadko bywa w domu. Wiadomo jak to by się skończyło - krótkie spotkania, z początku pełne pasji i namiętności, szybko zdominowane zostałyby przez kłótnie, pretensje, frustracje oraz poczucie wykorzystania i porzucenia. Po kilku miesiącach nie mogliby na siebie patrzeć. Postanowili więc zapamiętać to spotkanie, w najlepszy możliwy sposób i nigdy więcej się nie zobaczyć. Ehh, kolejna miłość zamordowana przez pośpiech cywilizacyjny.A co pikało? To pozostanie już na zawsze nierozwiązaną zagadką...
OdpowiedzUsuńno i co tak pikało? Dobrze, że cię nie odstrzelili na tym lotnisku
OdpowiedzUsuńWłaściwie to nie tyle pikało, co majaczyło na monitorze i wyglądało jak potencjalne narzędzie zamachowca. Nie wiem, może plamę mieli na ekranie :)
OdpowiedzUsuńŚwietny temat na scenariusz pierwszego odcinka telenoweli produkcji polsko-włoskiej ;)
OdpowiedzUsuńJa normalnie zazdrosna jestem, coś Ty się tak rozjeździł?? No chyba że znowu po górach biegać, wtedy się uspokoję... :)
OdpowiedzUsuńSpokojnie, opanuj emocje. To tylko finał ostatniego wypadu do Słowenii. Lecieliśmy z Triestu. Od tamtej pory nie byłem dalej niż w Kildare :)
OdpowiedzUsuń