poniedziałek, 19 lipca 2010

Na zachodzie bez zmian

U progu pełnoletności wraz z grupką znajomych ze szkolnej ławki spędziliśmy dwa tygodnie za Odrą w ramach uczniowskiej wymiany. Kilka miesięcy później, gdy przyszło  zrewanżować się zachodnim sąsiadom za ich gościnność, udaliśmy się z Ojcem-Dyrektorem na Centralny, by przetransportować naszego Niemiaszka na kwaterę. Na miejsce przybyliśmy tradycyjnie taktownie spóźnieni - właśnie w najlepsze trwała wymiana uprzejmości między polską i niemiecką młodzieżą, do której natychmiast z resztą ochoczo się przyłączyłem.

Później tego dnia Ojciec-Dyrektor zachwycał się, że w zgrai witającej się na peronie dzieciarni nie potrafił odróżnić kto Jan, a kto Helmut. Nie mógł wprawdzie wtedy widzieć, że starczyło wyłuskać z tłumu ładne dziewczyny i swego syna, by wytyczyć granicę przejrzystą jak ta oparta na Odrze, ale nie o to się mnie tu rozchodzi. Sednem jest, że był to ostateczny dowód na zatarcie się różnic między nami a zachodem.

Wtedy nie bardzo rozumiałem kompleks zachodu, ale w przyrodzie nic nie ginie. Lata minęły, wyjechałem za granicę, a historia zatoczyła koło. Teraz mnie się wydaje, że wszystko co dobre jest na zachodzie. Ładniej jest, ciekawiej, a ludzie są szczęśliwsi. Każdy kolejny wypad na drugie wybrzeże Irlandii zdaje się to potwierdzać.

Tydzień temu, gnani prastarym uwielbieniem dla zachodu, załadowaliśmy się w samochód i obraliśmy azymut na Connemarę.

Na pierwszy ogień poszło opactwo Kylemore - podobnież najczęściej fotografowane miejsce w Irlandii, co brzmi nawet prawdopodobnie. Wybudowany przez bawełnianego potentata z Manchesteru pałac, przekształcony w latach późniejszych na klasztor wydaje się być żywcem wyjęty z bajki Disney`a. Usytuowany nad brzegiem jeziora, otoczony górami neogotycki gmach z szarego kamienia - trudno o bardziej malownicze miejsce.

Dzięki wskazówkom Pendragona zakradliśmy się na tyły klasztoru, zignorowaliśmy zakaz wstępu i zarośniętą, leśną ścieżką ruszyliśmy w górę wzniesienia osłaniającego opactwo Kylemore.

Z tym zakazem sprawa nie jest w sumie jednoznaczna. Z jednej strony bowiem grodząca dostępu do ścieżki furtka opatrzona jest niepozostawiającym wątpliwości znakiem "Danger, no entry", z drugiej natomiast pobliska tabliczka informuje, że "visitors use this path at their own risk". Sama furtka też nie jest zabezpieczona zamkiem, z którym średnio rozgarnięty sześciolatek by sobie nie poradził. Zapewne dlatego, że ścieżkę w kierunku przeciwnym pokonać można na całkowitym legalu. Najwyraźniej w tym układzie nie jest już niebezpieczna. Także Wysoki Sądzie ciężko oprzeć się wrażeniu, że ktoś mówi nam 'zakaz wstępu' jednocześnie puszczając sugestywne oczko.

A zakaz warto złamać, bowiem dwadzieścia minut niewymagającego podejścia prowadzi do statuy Jezusa w pozycji a`la Rio de Janeiro, tyle że z kapitalnym widokiem na dolinę. Posąg ustawiły siostry benedyktynki w podzięce dla Szefa, który po latach tułaczki sprowadził je do Kylamore.

Będąc w Kylamore nie można nie zawadzić o znajdujące się na terenie opactwa wiktoriańskie ogrody. No chyba, że do finału MŚ w piłce kopanej pozostała godzina.

Mecz obejrzeliśmy w Clifden, a zaraz po koronacji nowych mistrzów ruszyliśmy w miasto. Zwabieni dźwiękami irlandzkiej muzyki zakotwiczyliśmy w pubie E.J.King`s, gdzie przygrywała kapela Sumbrellas. Chłopaki grali żwawo i z przytupem tośmy postanowili w tej knajpce eksplorację urokliwego skądinąd miasteczka zakończyć, a nawet nabyć krążek zespołu. Z okazji tej transakcji liczyliśmy na piosenkę bonusową, ale nas grajkowie z tropu nieco zbili twierdząc lakonicznie, że Galway Girl nie znają. 

Gdy tylko ucichły ostatnie nuty, przystąpiliśmy do bratania się z miejscową ludnością, co łatwe było jak zabranie siedmiolatkowi lizaka. Trudno o bardziej otwartą i przyjaźnie nastawioną osobę niż Irlandczyk po trzech guinnessach. Znikam na chwilę w toalecie, gdy wracam Anieśka rozmawia już z dwoma starszymi facetami. Przypadkiem potrącam jakiegoś koleżkę - mówię 'sorry', ten uśmiecha się i klepie mnie przyjaźnie po plecach. Za chwilę przysiadają się do nas chłopaki z Sumbrellas. Tłumaczą dlaczego w geście protestu nie grywają Galway Girl. Anieśka przymierza kapelusz Emetha, podczas gdy ja i Fede ucinamy sobie pogawędkę na temat włoskiej piłki. Urodził się pod Mediolanem, ale od zawsze kibicuje biało-czarnym barwom Juventusu - jak ja. Obiecujemy sobie spotkać się na najbliższym występie w Dublinie, po czym kapela zwija manele i rusza do Galway. Obok nas przechodzi kolejny Irlandczyk. 'Widziałem Cię na meczu, krzyczałeś Holland', zagaduje ze śmiechem. 'I did not', odpowiadam udając oburzenie. Rozmawiamy chwilę, mówię skąd jesteśmy i co na jutro planujemy.'Glencoaghan Horseshoe!?', komentuje zaplanowaną na jutro dziewięciogodzinną wyprawę po pięciu z dwunastu szczytów masywu górskiego Twelve Bens, 'wejdźcie na jednego, rozejrzyjcie się i wracajcie do pubu!'. Przed wyjściem z knajpy zaczepia nas jeszcze Siergiej. Usłyszał polską mowę - my Słowianie musimy się trzymać razem. Za moment dołącza do nasz jeszcze jeden Irlandczyk. Przez chwilę wyzywa się z Siergiejem od bastardów i bollocksów, by zaraz poklepać się serdecznie po plecach. Znają się od lat.

Następnego ranka zgodnie uznaliśmy, że nie jesteśmy w optymalnej formie, by ruszyć w góry na dziewięć godzin. Trzysta czterdzieści dwa Carlsbergi i sto sześćdziesiąt siedem Bulmersów wystarczyło, by wspinaczka na drugie piętro hotelu wywołała zadyszkę i migotanie komór serca. Glencoaghan Horseshoe pozwoliliśmy więc zostać powodem, by do Connemary kiedyś wrócić, decydując się tymczasem na znacznie mniej inwazyjną wyspę Omey.

Wyjątkowość wyspy polegać ma na tym, że dwa razy w ciągu doby odpływ odsłania piaszczystą groblę, którą swobodnie można się na Omey przedostać. Tylko ... nie bardzo wiadomo po co. Przewodnik coś nieśmiało przebąkuje o starym cmentarzysku i studni św. Fechina, która radzi zbłąkanym i spełnia życzenia. Mimo uważnego przestudiowania mapy i przepytywania z rzadka spotykanych turystów studni nie udało nam się odnaleźć. Tak nam się w każdym razie wydawało, póki nie wróciliśmy do domu, gdzie przy wsparciu internetu udało się ustalić, żeśmy niesłusznie nastawili się na dół z wodą. Studnią okazało się być coś, cośmy błędnie wzięli za groteskowy koci kurhanik. Tyle w kwestii rad i życzeń. Szczęściem o to co ważne poprosiłem już wpisem w księgę w opactwie Kylamore. Anieśka też.

Nim na dobre opuściliśmy Connemarę, raz jeszcze postanowiliśmy skorzystać z cynku Pendragona i odwiedzić koralową plażę w Carreroe. Krystaliczna woda i usypane skamieniałymi trupkami koralowców nabrzeże ściągają w to miejsce sporo turystów w samochodach kempingowych. Plaże nie jest duża - strach pomyśleć co by się tu działo, gdyby dojazd był właściwie oznakowany. Bo Carreroe wydaje się być dość pilnie strzeżoną tajemnicą.

Na plaży przeważa niemiecki i francuski. W powietrzu czuć zapach smażonego na turystycznych kuchenkach gazowych obiadu. W morzu szaleje dzieciarnia poprzebierana w pianki - mimo środku lata woda zimna jest jak Carlsberg w E.J. Kings. Po krótkim, poprawiającym krążenie spacerze po maleńkich szkielecikach, ładujemy się w auto i ruszamy w drogę powrotną.

Jeszcze tylko wyspy Aran i zachód Irlandii uznać możemy za zaliczony.

A gdyby ktoś na fotki reflektował, to ja tutaj zapraszam.

12 komentarzy:

  1. Człowieku. Uwielbiam Twój sposób pisania. Leżę ze śmiechu, no i oczywiście, jak po każdej wyprawie, zazdroszczę i też chcę to wszystko zobaczyć.

    OdpowiedzUsuń
  2. Babcia mi powtarzała "Wnuczuś, nie mieszaj nigdy Guinnessa z piwem z zielonych butelek ani ze sfermentowanym sokiem z jabłek bo za chiny ludowe nie wejdziesz w jeden dzień na Glencoaghan Horseshoe". Rację miała staruszka.

    OdpowiedzUsuń
  3. Serdeczne Bóg zapłać. Tym bardziej, że oboje wiemy, że ta notka należy raczej do tych gorszych.Wpadnij kiedyś, to Cię po włościach oprowadzę :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Mi babcia mawiała żebym się uczył, bo jak nie zdam matury/egzaminów na studia/na studiach to wstydem całą rodzinę okryje. Magister mi jakoś w zdobyciu któregoś z Benów nie pomógł...

    OdpowiedzUsuń
  5. Ja pierdziu, ale profanacja... Urodził się pod Mediolanem, ale serce oddał Turynowi... Skandal, bo jak to inaczej określić? Powinien zostać skazany na infamię, albo przynajmniej na banicję ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. Ha, gdyby urodził się na stadionie olimpijskim w Turynie, w trakcie meczu, a mimo to wspierał Milan, mówiłabyś inaczej ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. Potrolowałem co nieco na picasie. Wybacz drętwemu komentowi, ale nie jestem dzisiejszy dzisiaj.

    OdpowiedzUsuń
  8. Ja właśnie widział. Teraz mam jednak mam namiary na Ciebie i też Ci mogę potrolować. Strzeż się! :]

    OdpowiedzUsuń
  9. Skasowałem kilka. Na drugi dzień już nie były takie zabawne :/

    OdpowiedzUsuń
  10. Na bańce pisałeś... ? ;)

    OdpowiedzUsuń
  11. No to ladnie , ciagle tylko o pijanstwie lamaniu zakazow itp. Zastanow sie Michale - to moga czytac takze dzieci. :)

    OdpowiedzUsuń