sobota, 19 czerwca 2010

Cruchan Aigli piętnaście wieków później

Rok niemal minął odkąd pierwszy i zarazem ostatni raz postawiliśmy stopy w hrabstwie Mayo. Hrabstwie, które z miejsca stało się moim ulubionym. Za zielone góry, błękitny ocean i sikające do mleka skrzaty. Za kapitalny krajobraz, zero komerchy i tą Irlandię jak na filmie - gdzie główny bohater wyjeżdża i nagle odkrywa, co jest w życiu naprawdę ważne.
Nim jeszcze ubiegłoroczny wypad do Mayo dobiegł końca, powzięliśmy żelazne postanowienie powtórzyć go przy najbliższej nadarzającej się okazji. Pewne rzeczy doprowadzić należy do końca, a w naszym wypadku oznaczało to zdobycie Croagh Patrick.
Croagh Patrick nie jest górą wysoką – ledwie nieco ponad siedemsetmetrowym wzniesieniem. I pewnie pozostałoby jednym z wielu niczym niewyróżniających się pagórków w Irlandii, gdyby półtora tysiąca lat temu pewien oszołom imieniem Padraig nie wdrapał się na szczyt wzgórza zwanego jeszcze wówczas Cruchan Aigli (Orla Góra w wolnym tłumaczeniu), by - kuszonym przez diabła kanapkami z baraniną - pościć tam przez czterdzieści dni, co dość zagadkowo w dalszej konsekwencji skłoniło wszystkie węże do opuszczenia wyspy.
Dzięki temu Croagh Patrick stało się najsłynniejszą górą Irlandii, każdego roku zdobywaną przez tysiące pielgrzymów, nierzadko boso.
Ubiegłego roku Góry Patryka zdobyć się nie udało, bo się jaśnie państwu zachciało śniadania do hotelowego łóżka. Mayo może być krainą baśniową, ale podejściem do zegarka nie różni się od reszty wyspy – ósma rano oznacza coś pomiędzy dziewiątą a dziesiątą. W efekcie prom na wyspę Clair odpłynął bez nas, a my stanęliśmy przed dylematem: wyspa następnym promem lub Croagh Patrick.
Mimo pełnej mobilizacji do Mayo wrócić udało się dopiero kilka dni temu. Pogoda do wyjazdu nie zachęcała, aleśmy szczęśliwie mieli cynk, że na zachodzie słonecznie i bezchmurnie, co wyjątkowo okazało się prawdą - z każdym kilometrem z nieba ubywała kolejna chmura, aż Mayo powitało nas niczym nie zakłóconych błękitem.
U stóp wzgórza pouczyłem jeszcze Anieśkę, że odkąd spędza na kanapie przed laptopem tyle czasu ile ja na siłowni, basenie, tenisie, joggingu, squashu i piłce nożnej łącznie, zdobycie szczytu przysporzyć może jej niejakich problemów. Bo choć 765 metrów nad poziomem morza respektu nie budzi, to jednak startujemy z poziomu morza właśnie. Jasnym jest, że będzie wymagała dość częstych postojów, ale niechaj się nie krępuje, w razie potrzeby dwa paluszki w górę podniesie, bądź umówiony znak-sygnał: 'yehyyuarghhh' wykrztusi, a krótki popas zarządzimy.
Anieśka grzecznie odprawy wysłuchała, po czym ruszyła raźnym krokiem pod górkę, a przez następne dwie godziny widziałem jedynie jej plecy, z rzadka tylko przysłaniane ciemnymi plamami, a wówczas dwa paluszki podnosiłem, bądź wołałem: 'yehyyuarghhh' i śmy na chwilkę przystawali.
Góra Patryka tylko troszkę wyższa jest od naszej Łysicy, tylko z braku lepszego słowa nazywanej szczytem, a jednak swoje na zboczu trzeba zostawić, aby dostać się wierzchołek. Dosłownie, jeśli ktoś - kierowany dziwnym pojęciem religii - decyduje się na wspinaczkę boso. Trasa jest stosunkowo krótka, a przez to stroma, z morderczym 20-30 minutowym finiszem po gigantycznym kopcu kamieni. Z pewnością nie dla każdego, a szkoda, bo panorama ze szczytu wiele może wynagrodzić.
Choć w dalszym ciągu polecam buty.
A jeśli ktoś chce spełnić dobry, chrześcijański uczynek kopanie studni w Etiopii.
I knajpkę The Tavern nieopodal Patryka, a zwłaszcza filet z kurczaka w sosie z białego wina i pieczarek polecam. Choć istnieje szansa, że w zaistniałych okolicznościach fasolka po bretońsku z polskiej, przydrożnej przyczepy kempingowej jawiłaby się jako pierwszorzędny smakołyk.
No i kilka zdjęć polecam.

14 komentarzy:

  1. Ha! I tutaj objawia się kolejna wyższość B&B nad hotelem ;) Ja mam zawsze śniadania na czas, nawet jeśli jest to barbarzyńska pora :)Widoki w istocie zapierają dech w piersiach :) A fotka numer 13 jest rozbrajająca :) Rozumiem, że nie miałeś ze sobą żadnych klubowych wlepek, więc postawiłeś na "rękodzieło" ;) Tego typu kamienne napisy [fotka nr 15] widziałam kiedyś na Horn Head i Malin Head. Muszę przyznać, że "twórczość" tego typu czasami fajnie się prezentuje. I to tyle na dzisiaj. Do poczytania :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Gratulacje, widzę że nasi też tam byli. Jak wykazałeś doświadczalnie, nadmiar siłowni szkodzi kondycji :))

    OdpowiedzUsuń
  3. Pan nie obrażaj rodzimej, choć nazwanej "bretońską" fasolki. Jako mały berbeć-górołaz żarłam ją pasjami, a i teraz lubię i wcale nie muszę do tego zdobyć żadnego szczytu.Jakkolwiek ta w barze "Pod Caryńską" po zejściu z Caryńskiej smakuje zawsze najlepiej.Widoki z góry rzeczywiście ładne i pogoda wzorowa :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Gratulacje! Nie ma to jak aktywny wypoczynek :-))Rozumiem że następnym krokiem będzie Lugnaquillia a jeszcze kolejnym Carrantuohill? I słusznie! Oba szczyty warte polecenia. Dobrej pogody życzę i do zobaczenia na szlaku.

    OdpowiedzUsuń
  5. Na bezczelną prowokację odnośnie B&B, odpowiem milczeniem i opanowaniem;)Zawsze uważałem, że sympatię klubowe należy powszechnie manifestować, ale że jestem człowiekiem nad wyraz ułożonym, jakoś szybko wyrosłem z wandalizmu. To taki złoty środek. Jak byśmy nie byli tak głodni, to by to Lkę z księżyca można było dostrzec :).Do poczytania...

    OdpowiedzUsuń
  6. Nic podobnego. Siłownia tylko podnosi poziom trudności. Każdy potrafi wnieść 45-50 kg (nie pytałem bo za to można w ryj oberwać) na średnio wysoką górkę. Spróbuj zrobić to samo z 80 kg...

    OdpowiedzUsuń
  7. My się chyba nie rozumiemy i nie o tej fasolce mówimy. Jeździłaś za małolata z staruszkami po Polsce, zakładam. Na działkę, nad morze... Przy drodze stały zwykle obskurne przyczepy kempingowe, z wymalowanym na boku słowem 'bar' i serwowały na przykład fasolkę. Z nazwy w każdym razie, bo ukryte w brązowym sosie ziarna fasoli to na palcach jednej ręki niezdarnego drwala można było policzyć. Teraz już takich nie uświadczysz. TIRówki je z interesu wysiudały. Ryzyko choroby podobne, ale przyjemności nieco więcej...

    OdpowiedzUsuń
  8. Hmmm, czy to wyzwanie? Przyjęte :). Do zobaczenia na szlaku.

    OdpowiedzUsuń
  9. Spokojnie, kamieni akurat nie brakuje w Irlandii ;) Może następnym razem się uda? :) A co do wlepek i generalnie wandalizmu, to mamy takiego znajomego [oczywiście kibica czerwono-czarnych], który mieszka w Manchesterze i za każdym razem, jak widzi wlepki polskich klubów przyklejone gdzieś w miejscach publicznych, to się ich pozbywa :) Ja aż tak rygorystyczna nie jestem, ale nie zmienia to faktu, że zbytnio nie podoba mi się taka forma działalności polskich (pseudo)kibiców. A tam bezczelna prowokacja :) Ja Ci tylko konsekwentnie i delikatnie próbuję udowodnić, że B&B nie jest wcale takie be :)

    OdpowiedzUsuń
  10. 80 kg mówisz? Chciałbym kiedyś wrócić do takiej wagi :/ zapuściłem się przed tv i kompem czytając blogi. Mam w planie siłownię i basen, ale mam je w planie już trzy lata hehe.

    OdpowiedzUsuń
  11. Hmm, czerowono-czarni? To jakaś grupa muzyczna? Bo nie kojarzę... ;)

    OdpowiedzUsuń
  12. No dobra. 83...

    OdpowiedzUsuń
  13. A to już lepiej, jest szansa... znikoma ale jest. Widzę, że gra Danii też Cię nudzi.

    OdpowiedzUsuń
  14. ... ziew... padaka, a będzie tylko gorzej, bo po fazie grupowej 70% meczów rozstrzygną karne, po bezbramkowych dwóch godzinach. Dobrze, że chociaż w meczu Włochów były emocje. A za to, że Muchę pobili to ich jeszcze bardziej nie lubię. ITALY GOES HOME!!! HA HA

    OdpowiedzUsuń