poniedziałek, 26 października 2009

Uff

Tego urlopu nie mogłem się doczekać z wielu powodów. Z chwilą gdy Dudki wsiadły do samolotu powrotnego pełną parą ruszyły ostatnie, przygotowania do wieczoru kawalerskiego Ogóra. Dziesięć dni do godziny zero upłynęło więc na rezerwacjach, zaliczkach i szczegółach indywidualnego kontraktu oczytanej i wykształconej pani, która w kulminacyjnym punkcie imprezy zaprezentować miała odważną, letnią linię odzieżową (zdjęcie do wglądu po lewej). I na pracy, bowiem zbiegiem okoliczności każdego z  dziesięciu dzielących mnie od krótkiego pobytu w Polsce dni przyszło mi się meldować w magazynie.

Krótki pobyt w Polsce odbył się według schematu: przylot - wieczór kawalerski - kac gigant - kac umiarkowany - kac lekki - wylot połączony z szaleńczą jazdą z lotniska prosto do pracy.

Od tego momentu już tylko siedemnaście dni dzieliło nas od pierwszego od siedmiu miesięcy urlopu. I nic to, że piętnaście z nich znów przyszło mi spędzić w pracy, a dwanaście drepcząc za Anieśką po galeriach handlowych w poszukiwaniu weselnej kreacji. Im bliżej wyjazdu tym większą nerwowość wprowadzał pusty wieszak w szafie. Z jednej więc strony z niepokojem spoglądaliśmy na spadające z kalendarza kartki, z drugiej jednak pobyt w krainie deszczowców niebezpiecznie się przedłużał w kontekście punktów karnych i mandatów, które łapać począłem z alarmującą częstotliwością, najpierw pakując się przed obiektyw fotoradaru, a w dwa dni później dając się miejscowej władzy nakryć na jednoczesnym korzystaniu ze zdobyczy motoryzacji i telekomunikacji bezprzewodowej.

Ostatecznie, w centrum handlowym położonym najbliżej nas (które mimo to odwiedziliśmy jako dwudzieste  trzecie w kolejności) Anieśka znalazła nie jedną, a dwie kiecki. Po milion euro każda, do domu zabrać więc mogła tylko jedną. Wybór nie stanowił jednak żadnego problemu. Najprościej spytać mnie, która sukienka jest ładniejsza. I wziąć tą drugą.

Dzięki takiemu obrotowi sprawy zbiec mogliśmy do kraju, nim zdążyłem złamać kolejny paragraf ruchu drogowego na oczach miejscowej władzy. Od tego momentu tylko ogórkowe wesele, poprawiny i kolejnych kilkanaście kilometrów przedreptanych za Anieśką po galeriach handlowych w poszukiwaniu kostiumu kąpielowego dzieliło nas od słodkich dwóch tygodni nicnierobienia w słonecznej Turcji.

Turcja 2009 to w naszym wykonaniu starożytny Efez, śnieżnobiałe Pamukkale, tchnąca nieco czarnym lądem dolina rzeki Dalyan, tętniący życiem Gumbet, wąskie i zatłoczone plaże, doborowe towarzystwo, liche kebaby, kalambury, rejs po Morzu Śródziemnym, natrętni handlarze, podróbki każdej marki znanej średnio zorientowanemu Europejczykowi, a nade wszystkim basen, delikatne słońce i niekończące się drinki.

Dziwić nie może, że po takim urlopie ciężko powrócić do rzeczywistości, a nawet pisania bloga. Choć kolejny mandat za już w trzy dni po powrocie do krainy deszczowców z pewnością sprowadza nieco na ziemię.

7 komentarzy:

  1. Patrząc na zdjęcia zastanawiałem się, czy jeszcze Ci zimno po tym wygrzaniu ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jeszcze mnie resztki tureckiego słońca trzymają... :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Pozazdrościć :) Ja już zdążyłam zapomnieć o swoim urlopie i parę razy zmarznąć ;) Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  4. Szanowna Irolko, wybacz brak swojego komentarza. Chochlik internetowy sprawił, że ta sama notka pojawiła się na blogu dwukrotnie, Twój komentarz zniknął więc wraz ze skasowanym wpisem. Za wszelkie niedogodności i straty moralne redakcja serdecznie przeprasza ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Głowa do góry. Kolejne lato już za osiem miesięcy ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. Spoko wodza :) już nie pamiętam, co napisałam...

    OdpowiedzUsuń
  7. ~JBWKNdmvjHMcxrHBTU10 grudnia 2010 21:52

    PI4cjH wpdyaisgqpij, [url=http://jkxrvctqvcjt.com/]jkxrvctqvcjt[/url], [link=http://fbaplimuryfm.com/]fbaplimuryfm[/link], http://elzlrewhpmjf.com/

    OdpowiedzUsuń