Tego urlopu nie mogłem się doczekać z wielu powodów. Z chwilą gdy Dudki wsiadły do samolotu powrotnego pełną parą ruszyły ostatnie, przygotowania do wieczoru kawalerskiego Ogóra. Dziesięć dni do godziny zero upłynęło więc na rezerwacjach, zaliczkach i szczegółach indywidualnego kontraktu oczytanej i wykształconej pani, która w kulminacyjnym punkcie imprezy zaprezentować miała odważną, letnią linię odzieżową (zdjęcie do wglądu po lewej). I na pracy, bowiem zbiegiem okoliczności każdego z dziesięciu dzielących mnie od krótkiego pobytu w Polsce dni przyszło mi się meldować w magazynie.
Krótki pobyt w Polsce odbył się według schematu: przylot - wieczór kawalerski - kac gigant - kac umiarkowany - kac lekki - wylot połączony z szaleńczą jazdą z lotniska prosto do pracy.
Od tego momentu już tylko siedemnaście dni dzieliło nas od pierwszego od siedmiu miesięcy urlopu. I nic to, że piętnaście z nich znów przyszło mi spędzić w pracy, a dwanaście drepcząc za Anieśką po galeriach handlowych w poszukiwaniu weselnej kreacji. Im bliżej wyjazdu tym większą nerwowość wprowadzał pusty wieszak w szafie. Z jednej więc strony z niepokojem spoglądaliśmy na spadające z kalendarza kartki, z drugiej jednak pobyt w krainie deszczowców niebezpiecznie się przedłużał w kontekście punktów karnych i mandatów, które łapać począłem z alarmującą częstotliwością, najpierw pakując się przed obiektyw fotoradaru, a w dwa dni później dając się miejscowej władzy nakryć na jednoczesnym korzystaniu ze zdobyczy motoryzacji i telekomunikacji bezprzewodowej.
Ostatecznie, w centrum handlowym położonym najbliżej nas (które mimo to odwiedziliśmy jako dwudzieste trzecie w kolejności) Anieśka znalazła nie jedną, a dwie kiecki. Po milion euro każda, do domu zabrać więc mogła tylko jedną. Wybór nie stanowił jednak żadnego problemu. Najprościej spytać mnie, która sukienka jest ładniejsza. I wziąć tą drugą.
Dzięki takiemu obrotowi sprawy zbiec mogliśmy do kraju, nim zdążyłem złamać kolejny paragraf ruchu drogowego na oczach miejscowej władzy. Od tego momentu tylko ogórkowe wesele, poprawiny i kolejnych kilkanaście kilometrów przedreptanych za Anieśką po galeriach handlowych w poszukiwaniu kostiumu kąpielowego dzieliło nas od słodkich dwóch tygodni nicnierobienia w słonecznej Turcji.
Turcja 2009 to w naszym wykonaniu starożytny Efez, śnieżnobiałe Pamukkale, tchnąca nieco czarnym lądem dolina rzeki Dalyan, tętniący życiem Gumbet, wąskie i zatłoczone plaże, doborowe towarzystwo, liche kebaby, kalambury, rejs po Morzu Śródziemnym, natrętni handlarze, podróbki każdej marki znanej średnio zorientowanemu Europejczykowi, a nade wszystkim basen, delikatne słońce i niekończące się drinki.
Dziwić nie może, że po takim urlopie ciężko powrócić do rzeczywistości, a nawet pisania bloga. Choć kolejny mandat za już w trzy dni po powrocie do krainy deszczowców z pewnością sprowadza nieco na ziemię.
Patrząc na zdjęcia zastanawiałem się, czy jeszcze Ci zimno po tym wygrzaniu ;)
OdpowiedzUsuńJeszcze mnie resztki tureckiego słońca trzymają... :)
OdpowiedzUsuńPozazdrościć :) Ja już zdążyłam zapomnieć o swoim urlopie i parę razy zmarznąć ;) Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńSzanowna Irolko, wybacz brak swojego komentarza. Chochlik internetowy sprawił, że ta sama notka pojawiła się na blogu dwukrotnie, Twój komentarz zniknął więc wraz ze skasowanym wpisem. Za wszelkie niedogodności i straty moralne redakcja serdecznie przeprasza ;)
OdpowiedzUsuńGłowa do góry. Kolejne lato już za osiem miesięcy ;)
OdpowiedzUsuńSpoko wodza :) już nie pamiętam, co napisałam...
OdpowiedzUsuńPI4cjH wpdyaisgqpij, [url=http://jkxrvctqvcjt.com/]jkxrvctqvcjt[/url], [link=http://fbaplimuryfm.com/]fbaplimuryfm[/link], http://elzlrewhpmjf.com/
OdpowiedzUsuń