czwartek, 9 lipca 2009

Wyspy zapomniane przez bogów

Na hrabstwo Mayo zęby ostrzyliśmy sobie już od dłuższego czasu, toteż gdy znienacka spadły nam dwa dni wolne, nawet chwili nie zastanawialiśmy się co z nimi zrobić. Nad wyjazdem od samego początku wisiały czarne chmury - tak dosłownie jak i w przenośni. Sabotaż rozpoczął Donal twierdząc, że w Mayo ... nic nie ma, czym zasiał, podlał, nawiózł i otoczył ostrokołem ziarno zwątpienia, bowiem w tym samym tonie wypowiadał się rok wcześniej o wyprawie do Sligo i jak czas pokazał nie mylił się. W ślad za nim ze zmasowaną ofensywą ruszył irlandzki urząd pracy. Nim na dobre rozpoczęliśmy dwudniowy urlop, stawić mieliśmy się w rzeczonym urzędzie, gdzie Anieśka złożyć miała autograf na arcy ważnym dokumencie. Dziesięć minut miało nas to góra kosztować. Niestety z jednego urzędu Anieśka skierowana została do drugiego, tam zgodnie z zaleceniem pani z recepcji stanęła w kolejce do okienka nr 7. Gdy półtorej godziny później stanęła twarzą w twarz z panią z okienka, usłyszała, że stoi w złej kolejce i musi wrócić na recepcję. Nowa pani z recepcji odesłała ją do urzędu, w którym wszystko się zaczęło, ale na widok żądzy mordu w jej oczach odłożyła łaskawie pączka, wklepała jej dane do komputera, po czym zmieniła wcześniejsze zeznania i skierowała Anieśkę do okienka nr 5, do którego jeszcze półtorej godziny temu kolejka była zerowa, teraz jednak zaszczyt audiencji u pani urzędniczki kosztował okrągłe sześćdziesiąt minut. W efekcie już na starcie zarobiliśmy trzy godziny obsuwy, a aura pogodowa nie polepszała nam nastroju.

Deszcz lunął mniej więcej w połowie drogi. Po przekroczeniu granicy hrabstwa Anieśka schowała przewodnik turystyczny i otworzyła na losowo wybranej stronie podręcznik kamasutry - powoli oczywistym stawało się, że pierwszy dzień wyprawy spędzimy w hotelu. Tymczasem wraz z osiągnięciem Castlebar - stolicy Mayo, niebo przejaśniło się nieśmiało, co przyjęliśmy za dobry omen i miast do hotelu skierowaliśmy konie ku wyspie Achill.

Achill jest największą wyspą Irlandii. Niezbyt odległą, z lądu można na nią niemal nasikać, co miejscowi wykorzystali spinając obie wyspy mostem. Zanim jednak dotarliśmy do mostu zatrzymaliśmy przy zamku Rockfleet, by zgodnie stwierdzić, że bardziej niż zamek przypomina on raczej średniowieczny TOI TOI. Strzegąca malowniczej zatoczki warownia była kiedyś własnością Grace O`Malley. Królowa piratów z Mayo posiadała kilka takich wśród swoich pasywów, dzięki czemu kontrolowała handel morski zachodniej Irlandii.

Wracając do mostu. Gdybyś Czytaczu drogi zbłądził tu w poszukiwaniu informacji przed wypadem do Mayo, czytaj uważnie. Za mostem skręcisz w drugą drogę w lewo, zgodnie z drogowskazem na Atlantic Drive. Kilka minut jazdy wśród kamiennych chatek bez dachu zaprowadzi Cię pod kolejną TOI`kę Grace O`Malley. Równie uroczą i wartą krótkiego popasu jak Rockfleet. Następnie trafisz na rozstaje, gdzie odbijesz w prawo i ... prosto do raju. Donal bowiem nie miał racji. W Mayo jest WSZYSTKO. Mayo to ta magiczna, baśniowa Irlandia. Nie Irlandia kojarząca się kiedyś z dobrobytem i pracą dla emigrantów, a teraz z recesją i bezrobociem. Irlandia pełna surowego piękna, zdawałoby się nie tknięta brudnym paluchem cywilizacji i postępu. Zielona Irlandia skrzatów, elfów i wróżek. I owiec. Do dziś dzień, gdy zamknę oczy widzę owce. I Igora, ale o tym później.

Pojedziesz drogi Czytaczu, wracając do tematu, krętą wstęgą Atlantic Drive pośród zielonych pól (i owiec) i zaprawdę powiadam Ci oczu oderwać nie będziesz mógł od poszarpanego wybrzeża i majaczących w oddali klifów. I tu kwestia najważniejsza: upewnij się drogi Czytaczu, że będziesz miał na stanie wystarczający zapas baterii. Inaczej tłukł będzie głową o na prędce wybraną skałę, złorzecząc i przeklinając własną bezsilność. Wiem co mówię.

Gdy Atlantic Drive doprowadzi Cię do skrzyżowania z dzielącą wyspę jak przedziałek drogą R319, skręć w lewo na Keel - niewielkie miasteczko otoczone z jednej strony masywną górą Slievemore, z drugiej natomiast rozległą plażą. To kwintesencja Achill. Pierwotne źródło spokoju, ciszy i doskonałej równowagi, mimo, że na przeciwnej stronie zatoki krajobraz zdominowały potężne klify Minaun, a przez miasteczko płynie dobiegająca z pobliskiego lunaparku muzyka. Tego nie da się opisać, krajobraz Achill chłonie się całą powierzchnią ciała. Tym bardziej szkoda ludzi, którzy przed niemal dwustu laty opuścić musieli to miejsce, gnani klęską głodu. Śladem po nich są tylko pozbawione dachów, porośnięte trawą kamienne chaty. Paradoksalnie nas również dopiero głód zmusił do opuszczenia wyspy i przyjęcia azymut na Westport, gdzie spędzić mieliśmy noc.

Zachęceni sukcesem wyprawy na Achill, postanowiliśmy kontynuować wątek wyspiarski i rankiem ruszyliśmy w kierunku Clare - niewielkiej wysepki, zamieszkiwanej przez 150 może osób. Na Clare z lądu nie sposób nasikać choćby po sześciopaku piwa kaiser, przyszło nam więc porzucić Seacika na przystani, a w dalszą drogę ruszyć promem. Trasę, według identycznych rozkładów, obsługiwało dwóch przewoźników, urzędujących ściana w ścianę w dwóch blaszakach. Gdy zamajaczyliśmy tylko na horyzoncie, natychmiast w obu progach stanęły panie z daleka jasno dające gestami do zrozumienia, że skorzystanie z usług ich pracodawcy jest najrozsądniejszym pomysłem. Po cichu powziąłem postanowienie, że bilety nabędziemy od tej pani, która pierwsza w charakterze zachęty zrzuci szaty. Nic takiego się nie stało, więc wsiedliśmy na prom, który pierwszy pojawił się na przystani. Piętnaście minut później stąpaliśmy już po wyspie.

By obejść Clare z laczka, potrzeba ponoć pięć i pół godziny. Nie byliśmy szczególnie zainteresowani zweryfikowaniem tej hipotezy, więc w miejscowej wypożyczalni sprawiliśmy sobie po jednośladzie. Wąska, kręta droga, miejscami na tyle stroma, że nasze rowery stawały się balastem, zawiodła nas do latarnia morskiej, niepewnie usytuowanej na skraju stumetrowego urwiska. Widok, który stamtąd się roztaczał z pokaźną nawiązką wynagradzał trud podjazdu, kozie bobki, namolne muchy, recesję gospodarczą i plagę świńskiej grypy. A w okół ani żywego ducha. Oprócz kóz ma się rozumieć, ale wyraz ich oczu sugerował jakoby znajdowały się raczej w wymiarze gamma. Trawa z Clare zdaje się mieć ...  wyjątkowe właściwości.

Kolejne kilkadziesiąt minut pedałowania przez pustkowia zaprowadziło nas do niewielkiej, kamiennej katedry - miejsca pochówku Grace O`Malley. Wcześniej mieliśmy okazje przekonać się o niezawodności wypożyczonych rowerów - Anieśka pędząc z górki osiągnęła III Prędkość Kosmiczną. Mimo wciśniętych obu hamulców.

Przedstawiciel lokalnej społeczności życzliwie podpowiedział, że katedrę warto obejrzeć od środka. Po klucz należało zastukać do jednego z niewielu domków w sąsiedztwie, co też zrobiliśmy. Żylasty, przygarbiony Irlandczyk bez chwili wahania poprowadził nas do niewielkich drewnianych drzwi. Z imienia się nie przedstawił, ale jeśli nie wołali go Igor, dostrzegam pewną niewłaściwość konwencji. Drzwi po chwili stanęły otworem, a my wślizgnęliśmy się do chłodnego wnętrza. Ściany kapliczki pokrywały zatarte nieco malowidła, na myśl przywodzące prehistoryczne sklepienie jaskini. Drzwi zatrzasnęły się nagle z hukiem, Igor odchylił głowę w głuchym śmiechu, po czym zajął się odpalaniem piły spalinowej, która znikąd pojawiła się w jego rękach. Mrugnąłem. Piła zniknęła, przez otwarte na oścież drzwi wpadało lepkie, ciepłe powietrze, a przygarbiony staruszek, z długimi, pozlepianymi włosami spoglądał pytająco to na mnie, to na niewielką kałużę, w której stałem. Ciężka jazda rowerowa zbiera swoje żniwo - mruknąłem sam do siebie i wróciłem do ściennych malowideł.

Deszcz padać zaczął, gdy już właściwie czekaliśmy na prom powrotny. Wciąż lał, gdy wsiadaliśmy do samochodu. Zwisało nam to jednak miękkim kalafiorem, bowiem ostatnim punktem wyjazdu był obiad w Westport - jeśli musiało zacząć padać, był to najlepszy moment. Z tym nastawieniem pruliśmy przez nasilającą się ulewę jak amfibia, póki Seacik nie dał głębszego nurka, nabrał wody i cichutko prychnął po raz ostatni. Trzy kilometry od punktu docelowego. Grozą zawiało, ale z problemami do Westport udało się dostać. Doskonały obiad w knajpce J.J.O`Malley pomógł nie tylko nam, bo po godzinnej przerwie Seacik przeschnął i więcej nie wydziwiał, a w domu udało się zameldować osiem minut wcześniej, niż to przepowiedziała Bożena z GPSu.

I tyle.

Chyba, że ktoś ma ochotę na fotostory.

14 komentarzy:

  1. Yeah, jest post :) Ale co Ty kolego opowiadasz, że w Sligo nic nie ma? ;) Jakiś czas temu robiłam sobie wstępną listę rzeczy do zwiedzenia i całkiem sporo mi tego wyszło. To nic, że ta lista składa się głównie z ruin zamków :) Mayo także widnieje na mojej liście - być może już w sierpniu tam zawitamy. Mmm, pięknie tam jest. To zdecydowanie moje klimaty! Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Przez tę Twoją notkę będe musiała tam pojechać, i będe lazła, az dojdę do serca krainy Mayo. Zły człowieku.Btw, mam taki życiowy plan, żeby obejrzeć sobie najstarszy budynek w Dublinie, znasz takowy może? Wiem tylko tyle, że chcę dotknąć najstarszej cegły w tym mieście.I jeszcze btw, śniło mi się, że mi się oświadczyłeś ;P Pierścionek był bardzo ładny. Anieśka, nie bij. W tym samym śnie omal nie utonąłeś, więc uważaj tam, żeby nie było na mnie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Siedziba Grace O`Malley to faktycznie toitojka, tego słowa mi brakowało! Sądząc ze zdjęć pogoda tam ciągle niezmienna...

    OdpowiedzUsuń
  4. Pogoda, jaka towarzyszyła nam w Sligo z całą pewnością nie poprawiała ogólnego wrażenia, ale podtrzymuj swoje słowa: w Sligo nic nie ma! Kompletna strata czasu. Wspięliśmy się na Ben Bulbena, z którego natychmiast mało nas nie zdmuchnęło i na tym koniec atrakcji. Co innego Mayo. Jedź do Mayo. Nie bądź gópia... :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Nie miej do siebie pretensji. Wiele kobiet śni, że im się oświadczam:D. Niestety to nie w moim stylu. Tonięcie też nie. Pływam jak ryba. Mam nadzieje, że rzeczywistość Cię nie rozczarowała :).Najstarszy budynek w Dublinie to pewnie Dublin Castle. Tak obstawiam - ponad osiemset lat. A do Mayo jedź choćby jutro. Nie pożałujesz :)

    OdpowiedzUsuń
  6. ... to by tłumaczyło bujną roślinność. Regularnie podlewane, to i ładnie rośnie. Kiedyś wszędzie się ze strażą przyboczną chadzało to i Toiki musiały być większe...

    OdpowiedzUsuń
  7. Na szczęście obudziwszy się od razu uświadomiłam sobie, że to tylko zły sen i że u mego boku spoczywa Kain. Ale dzięki za troskę ;P

    OdpowiedzUsuń
  8. Dlaczego zły sen? Powiedziałaś nie? ;)

    OdpowiedzUsuń
  9. taita@onet.eu15 lipca 2009 14:37

    Aaa tam nic nie ma. Coś musi być! :) Ja już mam kilka upatrzonych atrakcji. Zresztą, jak tam pojadę, to udowodnię Ci, Ty niedowiarku, że są tam ciekawe rzeczy :) Do mojej kolejnej przerwy urlopowej nieco ponad trzy tygodnie, więc już rozpoczynam modły mające na celu wyproszenie pięknej i słonecznej pogody. Wstępnie wytypowałam Sligo i Mayo, kusi mnie tamtejsza "dzicz", Połówek ochoczo przytaknął, więc jest ok :) A tak w ogóle to kisnę w domu ;) Myślałam, że uda mi się podejrzeć sławny Real [i może nawet sprzedawczyka Kakę] na irlandzkiej ziemi, a tu kurde NIC. Treningi zamknięte dla ciekawskich gapiów, a bilety na mecz rozeszły się lepiej niż świeże i cieplutkie bułeczki. Ech.No nic. Pora zejść na ziemię. A raczej zeskoczyć z tego obłoku na którym sobie radośnie dryfuję...hooopZiemia wita z powrotem :) Idę coś poczytać. Albo chociaż posta napiszę ;) Bo jak jutro wrócę do pracy, to znowu nie będę mieć czasu na nic...

    OdpowiedzUsuń
  10. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń
  11. Chyba wiem już co mi się w Twoich wpisach najbardziej podoba, zaraz po humorze. To odniesienia do popkultury mojej młodości. Dam sobie małego palca obciąć, jeśli więcej jak 50% czytaczy wspomniało Feldmana czytając ten wpis. Jest super. Czytam dalej.

    OdpowiedzUsuń
  12. Oj, coś tu niezamierzonego mogło się wydarzyć, bo nie wiem, kto to Feldman. Chciałem nawet wygooglować, żeby nie wyjść na ignoranta i nie stracić kredytu, ale zanim się zorientowałem, trafiłem na stronę z zabawnymi kotami i tak mnie północ zastała...

    OdpowiedzUsuń
  13. Kiedy czytałem opis zwiedzania katedry, a w zasadzie klucznika, to przypomniał mi się film Mela Brooksa w którym Marty Feldman (idealnie pasujący do Twojego opisu) grał właśnie Igora. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hehe, pamiętam ten film. Mój Igor był znaczenie wyższy, bardziej przerażający i - w przeciwieństwie do tego filmowego - garba miał za każdym razem w tym samym miejscu. Reszta się zgadza :)

      Usuń