sobota, 5 kwietnia 2008

Nieświeże wiadomości

Wielkanocny wypad w bardziej odległe krańce Irlandii to już nasza mała emigracyjna tradycja, której i w tym roku musiało stać się zadość. Jako, że to w zasadzie jedyny, wspólny, wolny od pracy weekend w roku, postanowiliśmy kolejny raz zaryzykować obłożenie klątwą i miast ze święconką do kościoła udaliśmy się do Sligo. Co ściągnęło nas w okolice kojarzone głównie z braćmi Yeats, zabij nie wiem. Chęć zdobycia Ben Bulbena? Duże zagęszczenie miejsc, określonych mianem wartych zobaczenia przez producentów atlasu samochodowego? Nie wiem

Od samego początku nad wyjazdem wisiały czarne chmury. Dosłownie, bo prognoza pogody na wielkanocny weekend była jasna w kwestii zimna i wiatru, nieco mniej pewna co do deszczu, a nieśmiało przebąkiwała o opadach śniegu. Ostatecznie, wobec zimnego, acz słonecznego wielkopiątkowego poranka, załadowaliśmy się do auta i ruszyliśmy w trasę.

Dwie i pół godziny później dreptaliśmy pomiędzy prehistorycznymi grobowcami w Carrowmore, by za chwilę wspinać się na górę Knocknarea, zwieńczoną kopcem skrywającym grób legendarnej królowej Meave. Ponury początek, można by powiedzieć. Największą atrakcją była na dobrą sprawę droga na szczyt, sam kopiec bowiem przypominał raczej nieciekawy fragment kamieniołomu, a choć widok roztaczał się niebrzydki, długo podziwiać go nie szło, wobec szalejącej na wierzchołku Katriny.

Następnie udaliśmy się do położonego nad samym Atlantykiem miasteczka Strandhill, celem uzupełnienia spalonych podczas wspinaczki kalorii. Ponieważ dotychczasowe wielkanocne wojaże przypadały na sobotę i niedzielę, nie zdawaliśmy sobie sprawy, że otwartą w Wielki Piątek knajpkę znaleźć trudniej niż polityka z rękoma we własnych kieszeniach. W Strandhill była jedna, a co za tym idzie warstwowo wypełniona ludźmi. Jako, że Anieśka karmienia domagała się z częstotliwością rosnącą wykładniczo, spacer wzdłuż oceanu stracił swe miejsce na liście rzeczy pilnych, na korzyść poszukiwań posiłku w Sligo. I na tym wycieczki dzień pierwszy zakończyliśmy, bowiem nim udało nam się znaleźć chętnych do odpłatnego napełnienia naszych żołądków, zmierzchnąć się już zdążyło. Po ciemaku zwiedzanie ni jak sensu nie miało, a i pozamykane na głucho miasto wiele zaoferować nie było w stanie. Nie pozostało nam więc nic innego, jak udać się do hostelu.

Nad standardem hostelu rozwodzić się nie będę, jeśli bowiem ktoś decyduje się na najtańszą dostępną wersje zakwaterowania, nie powinien oczekiwać łóżka z baldachimem i płatków róży na podłodze w łazience. Choć nie powiem, pobudka o szóstej rano w wokalnym wykonaniu właściciela hostelu, nie była czymś czego się  spodziewałem. Ani czymś co tak naprawdę słyszałem, bowiem nawet dźwięki lokalnego folkloru nie były w stanie wyrwać mnie z objęć Morfeusza, a o hałaśliwym gospodarzu dowiedziałem się z porannej listy skarg i zażaleń Anieśki. Mając jednak na uwadze, fakt że Anieśkę z najgłębszego snu budzi tykanie zegarka w komórce, bardzo prawdopodobna jest wersja, że gospodarz nucił sobie przy goleniu "Molly Malone" w łazience piętro wyżej.

Warto zaznaczyć, że pogoda była dla nas jak dotąd bardzo łaskawa. Deszcz miał na tyle przyzwoitości, by padać wyłącznie gdy byliśmy w aucie, a śnieg, o którym krakały prognozy trzymał się zupełnie z daleka. Tymczasem, po opuszczeniu hostelu nie zdążyłem rozbujać auta do "czwórki", by z nieba runął grad z deszczem, a będący gwoździem programu wycieczki Ben Bulben zniknął za ołowianymi chmurami. Kapkę śmy zwątpili, podejrzewając, że to będzie tyle w kwestii łaskawości pogody, jednak 20 minut dzielące nas od początku trasy wspinaczkowej wystarczyło, by po niedawnym armagedonie nie pozostało śladu. Coś jest w powiedzeniu: nie podoba Ci się pogoda na wyspach, odczekaj pięć minut.

I znów powtórzyła się historia z dnia poprzedniego. Wejście na szczyt bardzo satysfakcjonujące, prawdopodobieństwo zdmuchnięcia czerepu na wierzchołku powyżej normy. Ponownie nie było nam dane podziwiać widoków, bowiem bezpieczną dla dorosłego człowieka dawkę rozpędzonego powietrza przyjęliśmy na dwie minuty po zdobyciu Ben Bulbena.

Na tym w zasadzie listę atrakcji wyjazdowych można by zakończyć. Warto może jeszcze wspomnieć o wodospadzie zaliczonym w drodze powrotnej z Ben Bulbena, a na pozostałe miejsca, do których obejrzenia zachęcali zarówno producenci atlasu samochodowego, jak i autorzy przewodnika po Irlandii najlepiej litościwie opuścić zasłonę milczenia. Dość powiedzieć, że niektórych szukaliśmy mając je pod samym nosem.

Donal moje streszczenie wyjazdu uprzejmy był podsumować następująco: "właśnie się zastanawiałem po co tam jedziesz, przecież to martwe miejsce; lubisz chodzić po górach jedź do Wickow, jest znacznie bliżej". Byłem w Wicklow, ale w samą porę wspomniał o martwym miejscu.

Podsumowując: trzecia edycja Wypadu Wielkanocnego, mogła się podobać, jako miła, choć tylko tymczasowa zmiana otoczenia, pod względem turystycznym jednak nieco zawiodła, a winę za to ponosi ... Donal. To i owo udało się jednak sfotografować.

2 komentarze:

  1. Michaś ale dałeś nam na wstrzymanie. Miesiąc czasu bez żadnej opowieści .. już myślałam że Cię Aga zamęczyła... 3maj się!!! Buziaki od Miki

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie zamęczyła, ale pracuje nad tym i nawet może się sporymi sukcesami na tym polu pochwalić. Do tego doszło zatwardzenie intelektualne i brak czasu, no i takie a nie inne są efekty. Buźka

    OdpowiedzUsuń