środa, 5 kwietnia 2006

Home Sweet Home

Wszystko rozegrało się w momencie drodzy czytacze*. Szybki telefon, ustawka, nieco euraczków zmieniło właściciela, parafka i stało się. Po 7 miesiącach pobytu w Irlandii, po 3 miesiącach pasożytniczego wekowania się w cudzym mieszkaniu otrzymaliśmy do ręki klucze do własnego, trzypokojowego apartamentu :D. To wersja demo historii naszego zakwaterowanie. Czytacze nie zainteresowani pełną wersją proszeni są o opuszczenie kolejnego akapitu.
Ogólny zarys sytuacji przedstawiał się następująco: jest wtorek, w czwartek przyjeżdża koleżanka Ani z zamiarem przejęcia we władanie naszego pokoju, a efekt naszych poszukiwań nowego lokum nie różnił się od efektu ostatniego, pucharowego wyjazdu legionistów do Kielc, do czego jeszcze w tym poście wrócę. Potencjalne mieszkania ocenialiśmy pod względem trzech kryteriów: cena, lokalizacja, warunki mieszkaniowe (kolejność nieprzypadkowa), przy czym żaden z rozpatrywanych apartamentów nie otrzymał pozytywnej oceny w choćby dwóch z nich. W akcie desperacji odpowiedziałem na ogłoszenia zatytułowane ‘luksusowy apartament do wynajęcia’. Nie to żebym miał coś przeciw osiedleniu się w luksusowym apartamencie, ale ceny miałem wszelkie prawo oczekiwać równie luksusowej. Tymczasem gościu zaskoczył mnie w odpowiedzi kwotą znacznie niższą, niż ta którą gotowi byliśmy przeznaczyć i tym samym kwadracik zakwalifikował się do drugiej rundy eliminacyjnej. Trzy godziny później staliśmy oboje (ja i Anieśka ma się rozumieć) pod drzwiami naszego potencjalnego mieszkania i zgodnie awansowaliśmy je do rundy trzeciej, jako że leżało w odległości rzutu mokrym kapciem od głównej ulicy w Naas, a przy tym w zacisznej okolicy, gdzie, czego nie mogliśmy wtedy wiedzieć, śpiew ptaków budzi o poranku, a niektórym towarzyszy w drodze powrotnej z pracy. Trzecia runda zachwiała jednak naszą dotychczasową zgodnością. Ja gotów byłem wziąć je z biegu, Anieśka nie była zachwycona, ostatecznie jednak przyznała, że porównanie do materaca w ciasnym pomieszczeniu gospodarczym u Ani i Erica, które oczekiwało nas w czwartek, nie pozostawia złudzeń. Dnia następnego złożyliśmy podpisy na umowie, by kolejnego wnieść niezliczone nasze manele i rozpocząć nowy rozdział irlandzkiej telenoweli w chłodnych i ciasnych, ale własnych czterech ścianach.
To jednak dopiero połowa sukcesu. Drugą połowę stanowili współmieszkacze, których poszukiwaliśmy w ilości sztuk dwóch. I kolejny raz potwierdził się fakt, że nasza historia kwaterunkowa kręta jest niczym trasa Rajdu Barburki, tyle że wybrukowana ... pustakami. Wyjątkowo, wychodząc z założenia, że jeśli nie można napisać o kimś czegoś dobrego, lepiej nie pisać wcale, nie będę przybliżać portretów psychologicznych wszystkich naszych potencjalnych współmieszkaczy, przechodząc z biegu do grande finale, w którym to sytuacje kadrową naszego mieszkania wzmocniła Iwona (zbieżność imion całkowicie przypadkowa) wraz z chłopakiem, którego transfer przewidywany jest jednak dopiero na niedaleką przyszłość.
W ten sposób docieramy do tematu znacznie mniej przyjemnego. Wyjaśnijmy sobie od razu na wstępie: ja zdaje sobie sprawę, że dla piłkarzy Legii jestem postacią całkowicie anonimową, o której istnieniu nie mają bladego pojęcia. Co chciałbym natomiast wiedzieć, to co mieliby mi do powiedzenia wspomniani panowie piłkarze, gdyby zdawali sobie sprawę z dwóch rzeczy:
a) od roku 1989, gdy to kumpel wyciągnął mnie na Łazienkowską, nieprzerwanie kibicuje Legii Warszawa,
b) 3 z 6 pracowników nocnej zmiany Aldiego pochodzi z Kielc.
Śmiało, słucham. Czy jest ktoś kto potrafi mi wyjaśnić dlaczego drużyna z jak najbardziej uzasadnionymi aspiracjami mistrzowskimi, na boisku po którym jeszcze w poprzednim sezonie biegały radośnie niemal jedynie ekipy drugoligowe osiąga rezultat, którego powstydziłyby się nawet Wyspy Owcze w meczu z Brazylią, jednocześnie narażając mnie na drwiny i szyderstwa ze strony kieleckich kolegów.(Ranyy, to było długiem zdanie; zapewniam jednak, że całkowicie poprawne gramatycznie) I nic to, że ci sami koledzy, gdy Korona przegrała w Warszawie kilka miesięcy wstecz, absolutnie Koronie nie kibicowali, a wręcz nie interesowali się piłką nożną. Niczego nie zmienia fakt, że poproszeni o wymienienie graczy kieleckiego klubu nie wyszli poza Piechne ;). To wszystko bez znaczenia, bo legioniści kolejni raz udowodnili, że życie kibica nie jest różami usłane. Szczęściem kolejne mecze pokazały, że kielecka porażka to jedynie wypadek przy pracy, co dodatkowo ma dla mnie szczególne znaczenie, jako że w obronie dobrego imienia mojego klubu poszedłem w zakład, że z końcem sezonu Legia uplasuje się w tabeli wyżej niż Korona.
Czy ja już wspominałem, że powoli osiągamy z Anieśką status związku korespondencyjnego? Na pewno wspominałem. Otóż w tej chwili sytuacja uległa ponownemu pogorszeniu, jako że Anieśka postanowiła na weekendy zostać podwładną Erica i podjęła pracę w Oral B. Aby ukręcić plotkom łeb już w zarodku dodam, że cały wkład Erica, który za rekrutację wszak nie odpowiada ograniczył się do złożenia w jej imieniu aplikacji. Na rozmowie kwalifikacyjnej zdana już była tylko na siebie. Efekty tego angażu nie są trudne do przewidzenia, ale pozwolę sobie posłużyć się przykładem, abyśta mieli drodzy czytacze pełne pojęcie o sytuacji: otóż jak pożegnałem Anieśkę wychodzącą w czwartek do pracy, tak powitałem ją przy tej samej okazji w poniedziałek. Czy ktoś zna lepszy środek antykoncepcyjny??? Jestem otwarty na nowe pomysły...Śmiało, śmiało....Nikt !? Może pani w zielonym sweterku...Nie!? Tak myślałem.
A teraz drodzy czytacze proszę o zajęcie pozycji raczej stabilnej, gdyż azaliż zamierzam solidnie zachwiać Waszym światopoglądem (Ogi usiądź jak człowiek i zdejmij z piersi laptopa o ile nie chcesz zbierać go za moment z podłogi). Czas na obalanie mitów. Każdy średnio wyedukowany człowiek wie, że symbolem Irlandii jest koniczyna. Każdy kto w miarę często przebywa na świeżym powietrzu zdaje sobie na pewno sprawę jak taka koniczyna wygląda. Mało kto jednak zdaje sobie sprawę z istnienia czegoś takiego jak na zdjęciu poniżej.

To bowiem jest symbol Irlandii. Odmiana koniczyny, która według Donala rośnie jedynie na wyspach i w Nowej Zelandii i w takie oto pnącze stroją się Irysy w dniu Św. Patryka. Co prawda Donal nie jest raczej typem osoby autorytatywnej, jako że usilnie próbował mnie przekonać, iż standardową koniczynę różni od irlandzkiej, to że ma 4 liście. Na moją litościwą próbę uświadomienia, że czterolistna koniczyna, jako symbol szczęścia, jest raczej rzadka zareagował bezgranicznym zdumieniem, a wręcz pewnym niedowierzaniem. Na to chłopaki stwierdzili, że należy go, wyposażonego w hełm górniczy z lampką, wysłać po pracy na trawnik wokół magazynu, pełny tego co zwykli śmiertelnicy kojarzą pod słowem koniczyna i puścić do domu dopiero, gdy znajdzie czterolistną.
Nie koniec na tym. Każdego, kto podobnie jak ja chciał w dniu Św. Patysia skosztować prawdziwego irlandzkiego zielonego piwa czekał srogi zawód, gdyż jest ono tak autentyczne jak garnek złota na końcu tęczy. Dostępna w knajpach gama kolorów ograniczała się do czarnego Guinnessa, złocistego Carlsberga, zielonych kapeluszy i czerwonych nosów już w południe zawianych Irysów.
Tymczasem do Irlandii zapukała wiosna, co objawia się tym, że temperatura podskoczyła o pięć oczek, a do wiejącego wiecznie w oczy wiatru dołączył deszcz, zadający oczywisty kłam słynnej w niektórych kręgach frazie z „Kruka”: nie może padać wiecznie... Powiem Wam, a wierzcie mi wiem co mówię: nie ma nic tak niezapomnianego, jak powrót z pracy ... nocą ... pod górkę ... pod wiatr ... w deszczu ... z kieszeniami wypchanymi pomidorami (lub innym towarem, którego dostawcy przysłali tego dnia więcej niźli zamówiliśmy).
Pozwolę sobie jeszcze na koniec wrócić do tematu Majonezu Winiary. Co więcej, pozwolę sobie na poetyckie porównanie, albowiem majonez ten jest jak słońce w Irlandii, wnosi w życie masę radości, ale znika szybciej niż się pojawił. Próżno każdego dnia wyglądam upragnionego słoika na półkach w ruskim sklepie. Ni ma. Szczęściem pojawił się w Naas wreszcie polski sklep, a od sprzedawcy uzyskałem pewną obietnicę, ale o tym póki co sza. Żeby nie zapeszyć.
P.S. Jeszcze małe sprostowanie na temat bohatera ostatniego posta – granatowego polarka. Otóż okazało się, że nie tylko kadra kierownicza się obija, w skutek czego pozostali pracownicy wyposażeni zostali w nieco tylko różniące się od mojego polarki i na tym koniec mojej wyjątkowości pod tym względem ;).
P.S. Foto relacja z dnia Sw. Patysia bedzie nad wyraz skromna. Tak tylko, zebyscie zdawali sobie sprawe kogo mozna bylo spotkac w Dublinie 17 marca


 *) W zasadzi powinienem napisać czytaczki, gdyż sądząc po komentarzach nikt po za siostrami Łoniewskimi i Iwonką (niby Sledzik sie jeszcze ujawnil, ale jedna jaskolka wiosny wszak nie czyni) się tu raczej nie zapuszcza. Klątwa na wasze domy czytający, acz nie komentujący !!!! Fe, brzydko.

12 komentarzy:

  1. zgłos sie do konkursu na www.dzienniczek1106.blog.onet.pl pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. heja świetny blogas pozdrawiam serdecznie i zapraszam na www.fbmania.blog.onet.pl ps.licze na rewanżowy komentażyk

    OdpowiedzUsuń
  3. cześć. Masz super bloga wejdz i skomentuj tez moj blog www.fajna-madzia-123.blog.onet.pl :) pozdro

    OdpowiedzUsuń
  4. generalnie rzecz biorac to przeczytalabym calosc, ale niestety, ze wzgledu na moje lenistwo ograniczam sie jedynie do fragmentow, ktorych komentowac nie bede, a zaistniala sytuacje tlumacze strachem przed klatwa... milo sie czytalo owe fragmenty

    OdpowiedzUsuń
  5. To teraz moja kolej..Ci Irole powariowali tak na powaznie..Dzis probowali mi wmowic to samo co Donal autorowi tegoz bloga....(myslalam,ze Delaney to taka powazne firma)...Ze 4listna koniczynka rosnie sobie tu na ich wyspie niczym zielona trawka u nas wiosna...Czterolistna koniczynka,ktora mozna rwac garsciami..Ja slyszalam o tym irlandzkim "good lucku";-),no ale kurcze nie przesadzajmy...Powiedzialam ze jesli wyjdziemy na laczke..i w przeciagu 2 minut znajda 4listna koniczynke, to ja nastepnego dnia przychodze naga do pracy...;-)Stwierdzili zebym juz sie powoli rozbierala bo znajda nie jedna,nie dwie,ale cala garsc....zabawni sa Ci Irlandczycy...A jak im pokazalam listek 3listnej koniczynki usmierconej miedzy stronami mojej ksiazki,to jeden z mechanikow stwierdzil "Agnes,ty naprawde musisz przestac pic..."(mamo,tato,siotro,droga rodzinko Michasia-to byl zart,naprawde stronie tu od alkoholu)..Przez 10 minut wmawiali mi,ze to co ja,mihau,ania i jej polowka i zapewne nie jeden madry czlowieczek nazwalismy listkiem koniczynki oni zwa lisciem z drzewa!!!!!!!!!!(bo to byl gigantyczny listek i dlatego go zasuszylam)....bo w Polsce takich nie mamy).oj,nie moge..musze isc sie napic..herbatki zielonej;-)

    OdpowiedzUsuń
  6. "Czytajaca, acz nie komentujaca" w koncu postanowila naskrobac kilka slow na tym blogu (to wszystko strach przed klatwa...). Przeczytalam calosc!!! I to za pierwszym podejsciem!!! Nie ominelam zadnego przecinka:) Jutro-pojutrze wyjezdzam do domciu (dokladnie jak w nazwie tego posta:Home Sweet Home!!!), gdzie bede poza zasiegiem komputera:) Wiec mimo ze jeszcze za wczesnie, chcialabym zyczyc Wam z Agnieszka zdrowych, radosnych Swiat Wielkiej Nocy, suto zastawionego stolu, smacznego jajka, mokrego Dyngusa i jak najmilszych spotkan w gronie przyjaciol!!!!Buziaczki i usciski!!!!!!!!!PS. A moze teraz zdejmiesz klatwe? ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. Agusia przeciez Ty nie musisz szukac potwierdzenia swojego szczescia w postaci czterolistnej koniczynki. masz swoje szczescie u swojego chudego boczku (pozdrowionka dla Miszy). pozdrawiam Was serdeczniePS: ja swojego szczescia (pozdrawiam Kocziego) nie moglabym zasuszyc i schowac miedzy kartki irlandzkiej telenoweli w wersji ksiazkowej, bo jest po prostu z niego kawal chlopa : )Buziaki od troche rozchorowanej Sylwii

    OdpowiedzUsuń
  8. Prosba o zdjecie klatwy zostanie rozpatrzona, ale efekt tego zalezec bedzie w duzej mierza od Twego dlaszego postepowania w kwestii komentarzy. To co widza me piekne oczeta mozemy z pewnoscia nazwac jednak dobrym poczatkiem i oznaka dobrych checi, ktore doceniam ;). Tymczasem najlepsze zyczonka wielkanocne dla Ciebie i calej Twojej rodzinki. Trzymaj sie cieplo.

    OdpowiedzUsuń
  9. No prosze. Jak sie nie odzywa to sie nie odzywa, ale jak juz cos skrobnie to na calego. Oczywiscie, ze Anieska ma szczescie przy swym boku, a to ze na wiesc o domniemanych plantacjach czteroslistnej koniczyny nie rzucila sie w amoku na trawnik wokol Delaney pozwole sobie, byc moze naiwnie, uznac za znak, ze jest tego swiadoma ;). Buziaki

    OdpowiedzUsuń
  10. Nic dodac, nic ujac. Irysy to kolki, co potwierdzaja na kazdym kroku nawet ludzie wydawaloby sie powazni jak Donal i czy zarzad Delaney Commercials. Przynajmniej wprowadza to nieco smiechu i absurdu w deszczowy irlandzki krajobraz.

    OdpowiedzUsuń
  11. Zrobie Wam ta przyjemnosc i odezwe sie jeszcze raz!!! :)Jestem z tego znana, ze jak juz cos walnac to na calego i zgodnie z prawda :)A tak przy okazji zycze Wam spokojnych i zajaczkowo-jajkowych Swiat Wielkanocnych (moze majonez Winiary tez sie jakis znajdzie do tych irlandzkich jajeczek). Zycze Wam z Koczorkiem Wesolego Alleluja i mokrego dynguska.Buziaki i pozdrowionka dla polskich bohaterow irlandzkiej telenoweli

    OdpowiedzUsuń
  12. A pendragon była pewnie kobietą???

    OdpowiedzUsuń