niedziela, 2 sierpnia 2020

Pielgrzym Drugi

W zamierzchłych czasach gdyśmy zameldowani byli w niedalekim sąsiedztwie Dublina, w Glendalough bywaliśmy w miarę regularnie. Okolice stolicy uchodzą nie bez przyczyny za bardziej cywilizowaną część Irlandii. Kaszlące spalinami skrzaty żebrzą pod McDonaldem, elfy pracują za minimalną stawkę w lokalnych multipleksach, a soczyście zielone wzgórza brzęczą automatycznymi dronami koszącymi trawę. Ilekroć więc stawiała się u nas hałastra znad Wisły, głośno domagająca się Irlandii jak z kolorowego przewodnika National Geographic, Dolina Dwóch Jezior okazywała się jedną z niewielu destynacji osiągalnych na jednym baku paliwa. 

Popularność Glendalough oznaczała rzecz jasna rzeszę turystów i flesze aparatów trzaskające jak stroboskop, głównie jednak w okolicach klasztornego kompleksu. Za Lower Lake tłum rzednie, a gdy strzelista wieża obronna zmienia się w majaczący za plecami falliczny kształt, na trasie pozostają tylko co bardziej wytrwali wędrowcy.

Nie tym razem jednak. 

Kwadrans po tym jak opuściliśmy bezpieczne schronienie w Larragh, dotarliśmy do pierwszych zabitych na głucho zabudowań Glendalough. Zatrzaśnięte okiennice i zaryglowane drzwi napastowały żółtymi covidowymi plakatami. Wokół żywego ducha. Po odwiedzanym przez przeszło milion turystów rocznie obiekcie kroczyliśmy jak po planie filmowym "I am legend". Na naszpikowanym celtyckimi krzyżami średniowiecznym cmentarzu, byliśmy jedynymi ludźmi mogącymi się pochwalić pulsem.


Nieco dalej wpadliśmy na dwóch robotników w odblaskowych kamizelkach, którzy w pierwszym odruchu na nasz widok chwycili w panice za narzędzia, ale zorientowawszy się kto zacz wrócili natychmiast do nawet nie udawania, że pracują. 

Po wczorajszej ulewie nie było śladu, acz z niepokojem zerkaliśmy to w górę na ołowiane niebo, to w dół na ekrany telefonów. Aplikacja pogodowa lojalnie uprzedzała, że dziś jeszcze może udać się dotrzeć do obozu suchą stopą, ale jutro raz na zawsze odechce nam się prysznica. Wykombinowaliśmy więc, że miast dyrdać do samego Glenmalure, jak pierwotnie zamierzaliśmy, i rankiem pakować w deszczu mokre manele do plecaków, zakończymy dzisiejszy odcinek trzy kilometry wcześniej i kimniemy się pod wiatką Mullacore Hut.

Czas pokazał, że plan był znakomity. Drewniane schronienie okazało się doskonale wyposażone. W rogu stało składane krzesło turystyczne, na ścianie wisiała szczota do zamiatania i ... patelnia, pod sufitem pięciolitrowy baniak na wodę. Kilka kroków wcześniej minęliśmy elegancki strumyk, a jeśli nadal rozmyślaliśmy nad losem fińsko-chorwackiego zespołu, nad ogniskiem buty na patyku suszyła poznana wczoraj koleżanka z Finlandii.

Podczas, gdy ulewa zaskoczyła nas poprzedniego popołudnia zanurzonych w wiklinowych fotelach z kieliszkiem mołdawskiego wina w ręku, nasi nowi przyjaciele byli wówczas dwie godziny drogi od Mullacor Hut. Do wiaty dotarli więc dzwoniąc zębami jak cymbałki, a dotarłszy zamieścili dziękczynny wpis w Księdze Wejścia, nieco tylko nadużywając słowa hipotermia.

Streściwszy nam dramatyczne wydarzenie poprzedniego wieczora wsadzili nogi w wilgotne jeszcze buty, zarzucili plecaki na garby i ruszyli w kierunku szosy, skąd zabrać ich mieli znajomi. Tym samym wiatka została wyłącznie do naszej dyspozycji, a wraz z nią cały inwentarz, który przy odrobinie inwencji wystarczył, by zmajstrować gorący prysznic i ciepłą strawę.


Początkowo miarkowaliśmy spać ino tylko w śpiworach, lecz wraz z zapadnięciem zmroku i dogasającym ogniskiem, jedna po drugiej zlatywać zaczęły się skrzydlate piranie, rozłożyliśmy więc moskitierę pod zadaszeniem i zanuciwszy kilka chantów w intencji dobrej pogody zamknęliśmy oczy.

Obóz zwinęliśmy skoro świt, by jak największy dystans pokonać przed deszczem. Ledwie jednak weszliśmy w zasięg sieci komórkowej, okazało się, że wczorajsze chanty nie padły na jałowy grunt, a początek żabobicia przesunięty został z godziny 9 na 12. W świetle tych rewelacji znaleźliśmy moment, by przystanąć pod zamkniętym schroniskiem Glenmalure Lodge i odpalić kawiarkę, którą nie na darmo wszak taszczyłem w plecaku.

Wzmocnieni czarną materią wznowiliśmy marsz. To był piąty dzień dreptania. Całą trasę planowaliśmy zamknąć w tydzień, także ten słupek, który informował kpiąco, żeśmy są ledwie w połowie drogi, był zupełnie niepotrzebną prowokacją.


Szczęśliwie mieliśmy doskonałą motywację, by nie zaprzestawać marszu. Te meszki to bowiem ciut ofermy były i ewidentnie nie opanowały lądowania na ruchomym obiekcie. Starczyło jednak przystanąć, by stracić pół litra krwi w trakcie konsumpcji jednego batonika. W umiarkowanym tempie, acz z żelazną konsekwencją pokonywaliśmy więc kolejne kilometry, chantując dla odmiany o deszcz w nadziei, że lecące z nieba wielkie kule wody, skutecznie odbiorą pijawkom apetyt. I po raz kolejny chanty zostały wysłuchane - kilkaset metrów przed Mucklagh Hut zaczęło siąpić. I przez następne 24 godziny miało nie przestać.

Ostatnia na trasie wiata nie miała na stanie krzesełek, ni patelni, ale wyposażona była w zmyślny system zbierania deszczówki, wody więc mieliśmy pod dostatkiem. Ktoś nawet zostawił kartusz z gazem, acz paliwa pozostało tak mało, że sklasyfikowaliśmy to raczej jako zaśmiecanie, niż samarytański uczynek.

Raz dwa zmontowaliśmy po misce wegetariańskiego orzo bolognese i kubku malinowej herbaty. Ponoć nie ma takiego problemu, którego nie rozwiąże kubek herbaty. Badania na losowo wybranej grupie stu osób dowiodły wprawdzie większą skuteczność szklaneczki whiskey, a jeszcze większą dwóch, jednak kawiarka była jedyną fanaberią, na jaką pozwoliłem sobie w bagażu.

Nasz problem można było rozwiązać na dwa sposoby:

a) mimo deszczu iść dalej do Moyne zgodnie z planem, znaleźć miejsce na namiot, którego nie udało nam się zawczasu wypatrzeć na zdjęciach satelitarnych, rozbić się, wtaszczyć mokre bagaże do nylonowego igloo, a rankiem mokre igloo do bagażu.

be) zostać na noc pod zadaszeniem, za cenę wydłużenia kolejnego odcinka do przeszło 30 km; w deszczu, za to z finałem pod dachem i w suchej pościeli.

Uradziliśmy zostać w Mucklagh Hut, więc popołudnie upłynęło nam leniwie na lekturze i pochłanianiu kolejnych kubków malinowej herbaty. 

Z nadejściem szarówki przenieśliśmy się do rozłożonego pod wiatą namiotu. Styrane drogą buty zostawiłem na zewnątrz w charakterze odstraszacza na słynące z doskonałego węchu niedźwiedzie. Upchnąłem spodnie w kieszeni namiotu, zmieniłem koszulkę na czystą, telefon podłączyłem do powerbanka, nakryłem się śpiworem i otworzyłem ponownie kindle`a. Wątek Leo Manheimmera nabierał rozpędu na oświetlonym diodami ekranie czytnika, gdy przypomniały o sobie hektolitry wypitej herbaty. Tonem nie znoszącym sprzeciwu.

Wybiegłem na bosaka na mokrą trawę i ... nie zna życia, kto nie próbował sikać skacząc na jednej nodze, drugą odganiając się od krwiożerczych meszek...

Rankiem trzęsło mnie na samo wspomnienie. Było wszawo i siąpił deszcz. Naciągnęliśmy nylonowe kondomy na plecaki i skrywszy się pod warstwą gore-texu ruszyliśmy do Shillelagh. Szliśmy na przemian leśnym traktem i asfaltową drogą. Górski krajobraz Wicklow powoli ustępował pola pastwiskom i gospodarstwom rolnym. Deszcz przeszedł w maleńkie kropelki wody fruwające na wietrze we wszystkich kierunkach jak iskry z ogniska. Mijaliśmy porzucone w wysokiej trawie wraki samochodów, pogonił nas pies, o mały włos nie stratowało nas stado koni, przez kilkaset metrów śledziła nas podejrzanie wyglądająca grupa owiec.



Na wysokości Tinahely przecięliśmy drogę regionalną R747, obeszliśmy w koło rozległy pagórek i wyszliśmy na asfalt, którym maszerować mieliśmy już do samego celu. Nie było elegancji, ni godności w tych ostatnich kilometrach. Twarda nawierzchnia rezonowała nieprzyjemnie w stawach, brakowało wynagradzających wędrówkę widoków. Marzyło mi się piwo i pizza, na które w maleńkiej Shillelagh nie miałem wielkich nadziei. 

Jeszcze kilka godzin temu Anieśka podskakiwała wesoło w rzęsistym deszczu, nucąc autorską piosenkę o mokrych majtkach. Odkąd mój zegarek radośnie obwieścił przełamanie bariery trzydziestu kilometrów, patrzyła na mnie, jak kobiety patrzą na swoich mężów podczas porodu. Gdy zza kolejnego pagórka wyłoniła się wieża kościoła w Shillelagh, niewiele brakowało, a bym się przeżegnał. Gdy po przekroczeniu bram wioski z zaskoczeniem poczułem zapach pizzy, nie mogłem zapanować nad drżeniem podbródka. A gdy Sean, właściciel pokoju, który wynajęliśmy, będący jednocześnie właścicielem znajdującego się piętro niżej pubu, wytoczył z piwniczki cztery zimne piwa, pękła ostatnia bariera i gwiżdżąc na dwa metry dystansu zaszlochałem głośno, kryjąc twarz w jego koszuli.

Chciałbym powiedzieć, że objedliśmy się nieśmiertelną klasyką włoskiej kuchni, prawda jest jednak taka, że wciągnąłem swoją dwunastocalową pizze i połowę Anieśki, a efekt był taki, jakby wrzucić słomkę do pieca hutniczego. Znacznie lepszy rezultat osiągnąłem przytuliwszy dwa piwa na sfatygowany organizm. Zapewne dlatego na miękkie boki przyjąłem telefon od koleżki, który gościć miał nas kolejnego dnia. Po ukończeniu Wicklow Way planowaliśmy przespacerować się do Bunclody, zostać tam na noc, a rankiem złapać autobus do Dublina. Nasz niedoszły gospodarz przypomniał jednak sobie, że w okolicy jakiś wirus panuje i postanowił anulować naszą rezerwację.    

Wicklow Way mogłoby się w zasadzie skończyć w Shillelagh. Niektórzy sugerują, że nawet jeszcze w Tinehely, ale o tych osobach oraz o sposobie prowadzenia się ich matek Sean ma bardzo niskie mniemanie. W każdym razie dreptanie asfaltem celem nastukania kilometrów się nie broni, a zamykającego trasę odcinka do Clonegall nie sposób rozpatrywać w innych kategoriach. Bez historii, bez widoków, bez sensu. Weszliśmy do wioski w glorii zwycięzców i po klepnięciu słupka znaczącego koniec trasy przystąpiliśmy bez dalszej zwłoki do martwienia się, co dalej.

Ostatni tego dnia autobus do Dublina odjechał z samego rana. Anieśka w końcu wyczarowała nam koleżkę, który za garść dukatów zgodził się nas zawieźć do Carlow. Stamtąd mieliśmy złapać autobus do stolicy, gdy jednak dyliżans zajechał na przystanek i przyszła nasz kolej wejścia na pokład, kierowca przeliczył załogę i oznajmił, że zgodnie z covidowymi restrykcjami może zabrać jeszcze tylko jedną osobę.

- Pociąg! - zawołała Anieśka, przypomniawszy sobie, że z Carlow do Dublina można dojechać również po szynach. - Którędy na stację kolejową! - krzyknęła w kierunku przechodzącej bebeczki.

Oszołomiona niewiasta wyciągnęła niepewnie rękę w tym samym kierunku, który wskazywał drogowskaz z napisem "Train Station" nad jej głową. Z podskakującymi plecakami na plecach pognaliśmy w stronę dworca. Na peron wpadliśmy kilka minut przed odjazdem pociągu. W sam czas by nabyć bilet i uspokoić oddech przed nałożeniem maseczki. Niespełna godzinę później byliśmy na Heuston Station, skąd Luasem dostaliśmy się do centrum miasta, a następnie autobusem do Marlay Park, gdzie wszystko się przed tygodniem zaczęło. Do odbębnienia został nam jedynie odcinek, który wówczas pokonaliśmy autem z racji braku stosownych miejsc parkingowych.

Przed domem ludzi, którzy uprzejmie zgodzili się przechować Princessę na swojej posesji, stanęliśmy po zmroku i w strugach deszczu.  Kudos, że otworzyli drzwi przed dwiema zakapturzonymi postaciami, zważywszy, że spodziewali się nas dopiero nazajutrz.

Tyle w temacie. Piękna przygoda, która zapewne nigdy by się nie wydarzyła, gdyby nie import chińskiego badziewia i zamknięcie kraju na głucho. W ciągu siedmiu dni zrobiliśmy 254 338 kroków. Straciłem 3 kilo wagi i 0,7% tkanki tłuszczowej, ale nabyłem dwa okazałe, zaskakująco symetryczne odciski. 

Za rok Camino de Santiago...

sobota, 27 czerwca 2020

Pielgrzym

W czasach gdy wszelkie społeczne interakcje zabronione są dekretem rządowym może to zapachnieć paradoksem, ale miałem dosyć ludzi. Nie żeby robili coś niewłaściwego. Po prostu byli. Za dużo i za często.

W zarzewiu pandemii otrzymałem w hucie własne biuro, na wypadek by jedno kichnięcie nie wyeliminowało całej kadry myślącej. Przyklasnąłem z radości na ten pomysł, bowiem raz, że klawo mieć własne biuro i wiadomo - mamusia będzie dumna. A dwa, że choć darzę kolegów, z którymi dzieliłem do tej pory obszar roboczy niekłamaną i w pełni zasłużoną sympatią, mają oni tą zasadniczą wadę, że nie potrafią wytrzymać piętnastu minut bez otwierania jadaczki. Ja z natury jestem rozmownym i szalenie przystępnym człowiekiem, ale w pracy chciałbym zrobić swoje i iść do domu, zająć się dalece ciekawszymi rzeczami, miast asystować kolegom w podejmowaniu kluczowych decyzji w kategorii czy tyłek wytrzeć ręką lewą czy prawą. Ot taki niekoleżeński jestem.

Także wielkie nadzieje wiązałem z własnymi czterema ścianami. Szybko przeorganizowałem pomieszczenie, które do tej pory służyło za pokój spotkań. Przesunąłem krzesła pod ścianę, stół pod okno, obok monitora postawiłem kubek na długopisy z nieco wytartym herbem Legii i zdjęcie Anieśki. Rozsiadłem się w fotelu, z niejakim wysiłkiem zwalczyłem chęć położenia butów na blacie i wtedy pukanie rozległo się po raz pierwszy. Od tamtej pory zawiasy drzwi mojego nowego biura stały się najciężej pracującym elementem w całym budynku. Ostatecznie zostawiłem je otwarte na oścież w obawie, że jeśli jeszcze jedna osoba wparuje do środka z impetem jak przeciąg, gdy właśnie wcinam batonika proteinowego, moja przyszłość będzie w dużej mierze zależeć od tego, czy ktoś pamięta chwyt Heimlicha z kursu pierwszej pomocy. 

Na domiar złego za ścianę wprowadził się Kamiński, w związku z czym ciągłe "Majkel?" słyszałem z lewej, z prawej, przez telefon i zza kartongipsowego przedzielenia...

Potrzebowałem wakacji. Z dala od ludzi. W dziczy, wśród śpiewu ptaków i szumu drzew. Potrzebowałem, żeby przez kilka godzin nikt nic do mnie nie mówił, żeby świat ... na moment ... zamknął ... japę. Nie czekając na lipcowy urlop wlepiłem więc sobie w grafiku holideja w najbliższym możliwym terminie, a dzielące mnie trzy tygodnie spędziłem na obserwowaniu prognozy pogody w Górach Wicklow. A ta rodziła serię etapów żałoby. Od euforii, przez niedowierzanie, gniew, nadzieję i w końcu akceptację. 

Wicklow Way ciągnie się przez 130 kilometrów od Marlay Park na południu Dublina, przez Góry Wicklow po niewielką wioskę Clonegall w hrabstwie Wexford. Zwyczajowo dzieli się ją na siedem odcinków, z których każdy kończy się kilkoma zwykle opcjami noclegu. Nie w czasach pandemii jednak, gdy zgodnie z rządowym edyktem wszelkie hotele, hostele i B&B zabite mają pozostać do 29 czerwca dechami i otoczone ostrokołem. Nam to jednak LOTTO było, bośmy w plecakach nieśli sprzęt kempingowy, a dwa noclegi celem naładowania telefonów i opłukania się pod skrzydłem zarezerwowaliśmy za pośrednictwem Airbnb.

Ponieważ pod Marlay Park nie było możliwości beztroskiego pozostawienia auta na tydzień, pierwsze trzy kilometry trasy pokonaliśmy samochodem do wypatrzonego na Google Maps leśnego parkingu. Dlaczego zdawało nam się, że w słoneczne niedzielne popołudnie znajdziemy choć jedno zakichane miejsce na polanie na skraju lasu oddalonego od stolicy o strzał z haclówy, bogowie naiwności tylko raczą wiedzieć. Na taką jednak właśnie ewentualność mam w zespole Anieśkę, która raz dwa zagadała lokalną babeczkę na okoliczność pozostawienie auta na jej posesji i po chwili taszczyliśmy plecaki pod górę spokojni o Princessę, która najbliższy tydzień miała spędzić bezpiecznie za solidnym ogrodzeniem.



Z racji bliskości Dublina pierwszy odcinek trasy naszpikowany był pielgrzymami, wśród których niemałe zainteresowanie wzbudzały nasze plecaki.

- WOW, you're camping. I've always wanted to do that. Dokąd zamierzacie dzisiaj dojść?

Zamierzaliśmy dojść do Knockree 18 kilometrów dalej, gdzie w czasach bardziej normalnych można się zatrzymać w imponująco prezentującym się z zewnątrz schronisku młodzieżowym. My zamierzaliśmy się rozbić kilka kroków dalej nad rzeką, blisko źródła wody, jednak plan się posypał gdyśmy wpadli na znak "NO CAMPING" poparty dla wzmocnienia przekazu nie pozostawiającym wątpliwości rysunkiem przekreślonego namiotu. Na domiar złego zaczerpnięta z rzeki woda okazała się mieć kolor zdrowej uryny. Na nic zdały się głosy, że to skutek prozdrowotnego filtrowania przez torf. Trzeba mieć zasady, nie jem żółtego śniegu - nie piję żółtej wody. Rozbiliśmy się więc na zapuszczonym polu, gdzie trawa po kolana sugerowała brak rogacizny, dwa kroki od zdezelowanego baraku pełnego szrotu wszelakiego. W środku znaleźliśmy suszarkę do ubrań, która rankiem idealnie nadała się do suszenie wilgotnych od kondensacji śpiworów.



Kolejny dzień przyniósł najpiękniejsze widoki i takąż pogodę. Sugarloaf niepodzielnie zawładnął horyzontem, a malownicza trasa poprowadziła nas górą wokół wodospadu Powerscourt do podnóża Djouce, gdzie natrafiliśmy na miejsce kempingowe niczym z podręcznika do biwakowania - płaska jak miesiąc wieczorem polana rozciągała się na brzegu szerokiego potoku, niewielki krąg z kamieni znaczył miejsce na obozowe ognisko, na skraju samotne drzewko, w tle zielone wzgórza. Nawet owce uznały, że tak krasnego pleneru nie wypada obfajdać. Gdyby nie to, że pokonaliśmy mniej jak połowę zakładanego na ten dzień dystansu, już wbijałbym śledzie w miękki torf, a tak korzystając z tego, że pielgrzymów w zasięgu wzroku niet, wygrzebaliśmy z plecaka maleńką kostkę mydła 100% organic, co to nam je Kowal przed wyprawą własnoręcznie wykonał i wskoczyliśmy do lodowatej wody.

Lżejsi o dwa kilo brudu, kurzu i potu podreptaliśmy zboczem Djouce, aż po ciągnący się przez wrzosowiska kilkukilometrowy pomost z podkładów kolejowych i w końcu Lough Dan - jezioro, które ze względu na kształt, czarne wody i jasną plażę na jednym z brzegów do złudzenia przypominało kufel guinnessa. Na tym etapie nogi powchodziły nam już w doopska po kolana, do celu pozostawał wciąż szmat drogi, a Lough Dan odbiło mi się na siatkówce i nie mogłem przestać myśleć o zimnym piwie. 

Im bliżej byliśmy celu, tym bardziej przypominaliśmy niedobitków wracających z wojny. Stopy składały mi się już wyłącznie z odcisków, a Anieśka klęła tak, że się muchy zlatywały. Po krótkim asfaltowym odcinku weszliśmy znów w las, gdzieśmy poważnie rozważali robicie namiotu - napotykane co kilka kroków ślady ogniska świadczyły, że nie bylibyśmy pierwsi. Za każdym razem powtarzaliśmy jednak sobie, chodźmy jeszcze kawałek. W końcu znów wyszliśmy na szosę, gęsto obsadzoną po obu stronach domostwami, także o biwakowaniu nie mogło być mowy. 

W okolicach godziny 21 dotarliśmy do Oldbridge. W tym miejscu mieliśmy zboczyć z trasy, by rozbić się nad jeziorem, zagadnąłem jednak miejscowego gospodarza, czy bardzo by protestował, gdybyśmy rozstawili namiot na polu za jego płotem. Odparł, że zupełnie by nie protestował, nie jego to bowiem było pole. Poradził jednak nieodległy skrawek ziemi należącej do lokalnych skautów. 

Skrawek okazał się faktycznie nieodległy, a przy tym płaski, z elegancko wystrzyżonym poletkiem idealnym pod namiot. Wyszczerzyliśmy się od siebie na ten widok z ulgą, ale długośmy zębów nie suszyli, wnet bowiem ptaki ucichły, niebo pociemniało i runęła na nas chmara maleńkich skrzydlatych piranii. Nigdy w życiu tak prędko nie rozłożyłem namiotu. To musiał być światowy rekord. Wrzuciłem do środka Anieśkę, za nią oba plecaki i w końcu sam schroniłem się pod warstwą nylonu. Natychmiast przystąpiliśmy do masakry meszek, które wnieśliśmy do środka na plecach, podczas, gdy 3 kilo pobratymców przyglądało się bezsilnie szczelnie pokrywając zewnętrzną stronę moskitiery.

Rankiem krwiopijców było niewiele mniej, więc namiot zwinąłem niemal tak szybko, jak go rozłożyłem poprzedniego wieczora i z owsianym batonikiem w zębach czym prędzej czmychnęliśmy za ogrodzenie i w dalszą trasę. 

Do przejścia mieliśmy ledwie osiem kilometrów, a na dodatek w Larragh, gdzie zmierzaliśmy, czekał na nas pierwszy nocleg pod dachem, z czystą pościelą, gorącą wodą i zimnym piwem (... jak naiwnie wówczas myślałem). 

Po dwóch godzinach marszu dotarliśmy do Brusher Hut, jednej z trzech rozlokowanych na trasie drewnianych wiat. Gdybym nie miał skrzywionej dzieciństwem potrzeby udowodnienia czegoś (to fachowa diagnoza Anieśki), wczorajszy odcinek podzielilibyśmy na dwa, zakończone właśnie pod deskami pociągniętego zieloną farbą daszku. Na naszą korzyść się to jednak obróciło, bowiem raz, że jak się okazało pod wiatką poprzedniej nocy urzędował zespół fińsko-chorwacki, który właśnie nieśpiesznie zbierał się do dalszej drogi, a dwa, że gdyśmy dotarli to Larragh, ledwie przestałem się mazać, że żaden z dwóch lokalnych sklepów nie posiada koncesji na sprzedaż piwa, niebo pękło jak stare hajdawery. Ktoś na górze wściekł się nie na żarty - siekło żabami, rybami i elektryką. 

Hektolitrom lejącej się z nieba wody przyglądaliśmy się zza przestronnego okna ciepłego pokoju sącząc mołdawskie wino i z niejakim niepokojem myśląc o fińsko-chorwackim zespole, który jak nic mierzył się wówczas z żywiołem na otwartym terenie. 

Następnego popołudnia mieliśmy się przekonać, jak im poszło...

poniedziałek, 1 czerwca 2020

Ilon Mózg

Podczas gdy ja ramię w ramię z gardą i wojskiem na pierwszej linii wirusowego frontu niosę ludziom papier toaletowy i konserwy, Anieśka pełnymi garściami czerpie z życia w czasach zarazy. Gotuje dziką kuchnię, piecze chleb bananowy, układa nam mordercze treningi, chadza na wirtualne wieczorki teatralne, pisze, maluje, wystawia w ogródku krągłości w kierunku zaskakująco nieoksymoronycznego irlandzkiego słońca. Wczoraj pochowała pszczołę, którą nieopatrznie zdekapitowała zatrzaskując okno. Żeby więc dziewczę totalnie nie zdziczało, wobec rozluźnienia towarzyskich restrykcji postanowiłem pokazać jej trójwymiarowych ludzi. Na razie z daleka, ciut jak zwierzyniec w gospodarstwie agroturystycznym, bo nie wiadomo, gdzie byli i czego dotykali. 
 
Po złożeniu uroczystych ślubów zachowania dwóch metrów dystansu, ruszyliśmy do Mery i Szona na pogaduchy. Zasiedliśmy przed domem na wzgórzu z widokiem na Góry Galtee i ze szklanką ginu z tonikiem w ręku rozprawialiśmy na tematy ważkie oraz istotne. Chociaż głównie ważkie.

- Wiecie, że właśnie w tej chwili rakieta Elona Muska startuje z Przylądka Canaveral? - zagadnęła w pewnym momencie Mery.

Nie wiedzieliśmy. 

- Za dziesięć do piętnastu minut powinna być widoczna z Irlandii. Na lewo od księżyca.

Z zaciekawieniem odwróciliśmy krzesła w kierunku Łysego, który świecił już na bezchmurnym niemal niebie, choć do zachodu słońca pozostała jeszcze dobra godzina. Zadarliśmy głowy do góry i rozpoczęliśmy wypatrywanie. Czego? Tego nie byliśmy pewni. Białej, bardzo nieekscytującej kropki, a może efekciarskich płomieni i kłębów dymu.

Pół godziny później ból odcinka szyjnego zaczął już promieniować na obojczyk. Przez chwilę pomyślałem, że Mery - kobieta o złotym sercu - zapragnęła w ramach wybudzania gospodarki wspomóc lokalnego chiropraktyka.

- I want my money back Mery - odezwałem się odwracając wiklinowe krzesło w jej kierunku.
- Na lewo od księżyca to szerokie pojęcie. Może przegapiliśmy.
- Przy okazji kolejnej rakiety zastosujemy krycie strefowe. Każde z nas dostanie skrawek nieba do obserwowania.
- There it is! - zawołał Szon, wskazując palcem wyraźny biały obiekt przecinający niebo za moimi plecami.
- To samolot!
- TO NIE JEST SAMOLOT!!!

Im dłużej patrzyliśmy, tym bardziej byliśmy przekonani, że to w istocie nie był samolot. Kształtem przypominał pocisk, zostawiał za sobą pojedynczy ślad i poruszał się na tyle szybko, że nim nam zaschło w rozdziawionych ustach, zniknął z pola widzenia, pozostawiając nas z wrażeniem, że mimo wszystko byliśmy świadkami czegoś wyjątkowego.

- Myślałam, że będzie lecieć pionowo.
- Wszystko się zgadza, przyleciał ze Stanów, czyli z zachodu... - Szon wskazał początek białej smugi na niebie.
- To jest wschód Szon...
- Nieważne, Ziemia jest okrągła, wschód czy zachód to niekiedy kwestia odległości, bardziej niż kierunku.
- To ma sens, Przylądek Canaveral jest na Florydzie, na zachodzie Stanów. Pacyfik zdaje się rozsądniejszym kierunkiem, niż ewentualna katastrofa nad obszarem zabudowanym.

Dyskusja wchodziła powoli na tony akademickie. Już miałem przy pomocy kawałka węgla z grilla zacząć kreślić skomplikowane równania i przypuszczalne trajektorie na rozłożonym na stole białym obrusie, gdy ...

- Look! Look!

Rakieta ponownie cięła widnokrąg, tym razem nieco dalej.

- Może to Rosjanie wysłali swoją rakietę w ślad za amerykańską.
- Siergiej, follow that space ship!!!
- A może oddala się od Ziemi po spiralnej trajektorii.
- Majk, napijesz się? - Szon zamajtał mi przed oczami malutką buteleczką. - Unicum, przywieźliśmy z Budapesztu. Wypiliśmy raptem kilka kieliszków a żadne z nas nie pamięta, jak znaleźliśmy się w hotelu.

Z trudem zwalczyłem odruch wymiotny. Ja już z pijaństwa szczęśliwie wyrosłem, niemniej ostatni raz jak piżmak nawaliłem się epizodycznie kilka lat wcześniej u Mery i Szona właśnie. Zdoiliśmy wówczas kilka antałków wina, a w głowie szumiało mi na długo, nim gospodarz wytoczył butelkę Jagera. A za nią Jamesona.

To co się ze mna działo następnego dnia, to nie był kac. To było niebezpieczne  balansowanie na granicy śmierci klinicznej. Myślałem, że mnie na lewą stronę wywlecze. Po dziś dzień, gdy Mery mówi "we have to meet up", czuje jak żołądek wspina mi się po żebrach do gardła.

Także podejrzanie wyglądającej buteleczce węgierskiego specyfiku miałem powiedzieć stanowcze NIE, ale Anieśka okazała się znacznie bardziej zaintrygowana zawartością, na co Szon zniknął w domu, skąd po chwili wrócił dzierżąc cztery kieliszki.

Unicum smakował ziołami, ciut jak syrop na kaszel. Mimo 40-procentowej zawartości alkoholu, nie był mocny, jednak Szon zaczął się krztusić i odkładać pięścią po piersi.

- Guys! - wychrypiał, pokazując coś za naszymi plecami.

Albo Rakieta Muska zataczała kolejne koło nad Irlandią, albo poważnie nie doceniliśmy mocy madziarskiej beherovki.

- Tym razem Chińczycy posłali rakietę w ślad za Rosjanami.
- Może po prostu zabłądzili...
- Przypomnijcie mi, żebym nie kupował nawigacji Muska. 
- Za 16 tysięcy kilometrów ... zawróć

Jak elektryzujące kolejne objawienia Falcona 9 by nie były, następnego dnia o 5 musiałem zameldować się w hucie, toteż nim Szon po raz drugi odkorkował Unicum, dałem sygnał do odwrotu. Podziękowaliśmy gospodarzom za gościnę i bierny udział w tworzeniu historii, po czym udaliśmy się w kierunku domu.

Nazajutrz ledwie w hucie rozbrzmiał dzwonek na przerwę, wyszperałem telefon i wziąłem się za przekopywanie Internetu w poszukiwaniu zdjęć wahadłowca nad Irlandią. 

"Co myśmy wczoraj widzieli?", napisałem Anieśce, dołączając serię fotek ilustrujących, jak muskodron wyglądać powinien. Jak mało wyględna biała kropka na niebie.

"Gdybyśmy zrobili zdjęcie telefonem, wyglądałoby dokładnie tak samo", odpisała po chwili. 

Czyli twardo obstajemy przy tym, że widzieliśmy rakietę.

poniedziałek, 25 maja 2020

Królewna Śnieżka

Jak dotąd Wirus kosztował nas narty w Austrii, plażę nudystów na Teneryfie, Wielkanoc w Dingle, urodziny w Polsce i wakacje w Indonezji. A także osiemnaste urodziny Princessy, które planowaliśmy wyprawić z wielką pompą, tortem i prezentami. Na to co spotkało plany wyjazdu w góry Kazachstanu, obrońcy życia poczętego zastrzygliby uszami. Czyli w ogólnym rozrachunku, do przeżycia. Zwłaszcza zważywszy, że dla niektórych okazało się ... nie.

Rzutem na taśmę udało nam się wymyślić wypad do Czech, gdy Wirus dopiero nieśmiało się Europie przedstawiał, bo choć narty przepadły, bilety lotnicze do Monachium nie. Na prędce zorganizowaliśmy więc kompaktowego SUVa na niemieckim lotnisku i ruszyliśmy w pięciogodzinną podróż do Pec pod Sněžkou.

Zwykle nie przywiązujemy wielkiej wagi do standardu hotelu, skoro planujemy w nim spędzić góra osiem godzin i to w znakomitej większości z zamkniętymi oczami. Przyzwoite noty na booking.com, prywatna łazienka i śniadanie przeważnie załatwiają sprawę. Tym razem jednak uznaliśmy, że jak już ryzykować kwarantanną, to chociaż otoczeni luksusem.

Na miejsce dotarliśmy wieczorem, bagaże zostawiliśmy w progu hotelowego pokoju i bez zwłoki ruszyliśmy na poszukiwanie czeskiego piwa i knedli. To ja, bo Anieśka gwiżdżąc na rarytasy lokalnej kuchni, rzuciła się z zapałem na michę żeberek.

Wróciwszy do hotelu wygrzebaliśmy z torby klapki i podreptaliśmy na najwyższe piętro budynku do sauny. Na recepcji pani Czeszka uczuliła nas, że po godzinie 20 stroje kąpielowe nie są dozwolone.  Początkowo myślałem, żem się tylko pogubił w zawiłościach czeskiego języka, ale nic z tych rzeczy. Nim jednak zdążyłem zapytać, czy mam się w związku z tym stawić w fińskiej łaźni pod krawatem, znająca mój brak obycia Anieśka wbiła mi boleśnie łokieć w żebro.

SPA pepiki odstawili palce lizać. Kafelki równe, fugi proste, stonowane kolory skąpane w miękkim półmroku i dyskretna muzyka - niby żadna rewolucja w branży, ale poczułem jak napięcie opuszcza mięśnie, nim jeszcze zamoczyłem kuper w jacuzzi po drodze do jednej z czterech saun suchych o szerokim spektrum temperatur. Od przyjemnego ciepełka po piec hutniczy z ostrzeżeniem na drzwiach, by nie wiercić się na rozgrzanych deskach, co by ognia nie zaprószyć.

Pod krawatem nikogo nie było, ale nie tak, że nikomu nic nie dyndało. Pepiki mocno są w temacie nagości wyluzowani, niebezpiecznie wręcz ocierając się o ekshibicjonizm. Panowie bezwstydnie paradowali z ręcznikiem na ramieniu, panie niestety desperacko starały się naciągnąć go na nos jednocześnie nie odsłaniając kolan.  Pomiędzy sesjami w piecu hutniczym taka parka wylegiwała się na obszernej leżance, siorbiąc wodę z cytryną. W nogach leżanki ułożył się kolega parki w pozycji Rzymianina skubiącego winogrona. Ręcznik zostawił na wieszaku...

Zupełnie to nie irlandzkie. Gdy swego czasu wspomniałem Dżejsonowi, że na Lanzarocie wylądowaliśmy niechcący na plaży nudystów, a wylądowawszy uradziliśmy bez zbędnych ceregieli wtopić się w tłum, obrzucił mnie spojrzeniem tak zniesmaczonym, jakbym 36-letniego Macallana zmieszał z colą.

- There is no need for that - stęknął z wyrzutem.
- Oczywiście, że jest need for that - odparłem wówczas rozbawiony - jeśli chcesz uniknąć tyłka jak aspiryna. 

Tymczasem w czeskiej saunie Anieśka po raz kolejny postanowiła wtopić się w tłum. Bez krępacji zawiesiła bawełniany ręcznik na wieszaku, wparowała do najcieplejszej sauny i od progu zawołała do spoconej gawiedzi: suńcie wory panowie, dama przyszła!

Wypociwszy toksyny z organizmu na miękkich nogach wróciliśmy na kwaterę, zgarnęliśmy porzucone w holu bagaże,  po raz pierwszy zapuściliśmy głębiej na pokoje i witki nam opadły oraz równocześnie jęknęliśmy: .... ej!

Niby poszczególne elementy naszego luksusowego apartamentu się zgadzały, całość już jednak nie. Jak kobieta z pięknym oczami, kształtnym nosem, ponętnymi ustami, ale brzydką twarzą. Pokój był klaustrofobiczny, łóżko sięgało od ściany do ściany, ogrzewanie nie działało, okno wychodziło na dudniący przesterowanym basem klub muzyczny, a w mikroskopijnej łazience zamknięcie za sobą uchylanych do środka drzwi wymagało wykonania manewru zawracania na trzy.

Przywołałem na ekran telefonu zdjęcie pokoju z potwierdzenia rezerwacji. Anieśka zerknęła mi przez ramię, zawyła żądzą mordu i ruszyła stanowczym krokiem w kierunku recepcji. Aż mi się szkoda recepcjonisty zrobiło. Prawie.

Po chwili Anieśka wróciła oznajmiając, że recepcja jest zamknięta, a pozostawiony na biurku numer telefonu kontaktowego nie odpowiada. Uradziliśmy więc, że mord przełożymy na rano, a póki co podejmiemy uczciwą próbę zmrużenia oka, mimo mózgu pulsującego bezwarunkowo w rytmie dobiegającego z zewnątrz dubstepu. 

Rankiem zmarznięci, z przekrwionymi oczami i dzwonami anielskimi w wersji elektronicznej wciąż dudniącymi w głowie zeszliśmy do lobby i dawaj grzecznie tłumaczyć szczypiorowi na recepcji, że coś chyba nie teges. Szczypior wysłuchał cierpliwie, z uprzejmym zainteresowaniem przyjrzał się zdjęciom pokoju na potwierdzeniu rezerwacji, po czym z pełną powagą oświadczył, że pokój jest w porządku, to zdjęcia na booking.com są niewłaściwe, a muzyka na żywo w klubie po drugiej stronie ulicy gra co sobotę, na co nie mają wpływu.

- A nie można było nas zakwaterować w pokoju wychodzącym na przeciwną stronę hotelu? 
- Przykro mi madame, ale jesteśmy w pełni zarezerwowani - Szczypior z przepraszającym uśmiechem wyrecytował fundamentalną formułkę branży hotelarskiej.
- Dobrze - westchnęła Anieśka zrezygnowana. -  Poprosimy w takim razie zwrot należności za drugą noc i będziemy się, prawda, zbierać.

Szczypiorowi kąciki ust się nieco obsunęły, coś bąknął o telefonie do menedżera, a kwadrans później przenosiliśmy bagaże do pięknego, przestronnego pokoju z maleńkim balkonikiem wychodzącym na drugą stronę hotelu i malowniczy zimowy krajobraz z wartkim strumykiem i obficie przyprószonym śniegiem zagajnikiem w rolach głównych.

Ukontentowani założyliśmy czapki z pomponem i zanurzyliśmy się w przykryte białą pierzyną regle. 




Jest taka scena w Ratatuj, gdy pełen gorzkiego sceptycyzmu Ego próbuje przygotowanego przez Remy'ego ratatouille, a pierwszy kęs przenosi go do czasów dzieciństwa, pogiętego roweru, zbitego kolana i mamy, która posyła to wszystko w niepamięć porcją duszonych warzyw po nicejsku.

My sceptyczni nie byliśmy, niepodobna być bowiem sceptycznym, gdy wkoło las, biało, pod butami skrzypi gruba warstwa śniegu, nad głowami strzeliste świerki pukają do nieba, a zasp po obu stronach drogi ledwie kominy drewnianych chat wyzierają. Cała reszta się zgadzała. Winter Wonderland jak w poprzednim życiu, bowiem w Irlandii... wiadomo, śnieg występuje niemal wyłącznie w postaci płynnej. Patryk zdaje się nie tylko węże z Wyspy pogonił.


Plan uknuliśmy arcyznakomity. Wejście na Śnieżkę nie przedstawia większych trudności, także na czeski wierzchołek ciągną pielgrzymki jak do Woodiesa w ostatni poniedziałek. Uznaliśmy więc, że zimą, w czasach zarazy szansa na uniknięcie tłumów będzie większa. I nie przeliczyliśmy się. Gdy tylko szeroki leśny trakt przeszedł w wąską, pnącą się ścieżkę, ruch na trasie drastycznie zmalał. Do samej polskiej granicy trafiliśmy jedynie na grupkę pensjonariuszy Domu Wypoczynkowego "Złota Jesień", zmierzających w przeciwnym zresztą kierunku, po tym jak roztropnie uznali, że Śnieżka Śnieżką, ale w miastowych kozaczkach no pasaran!

Kudos za dobrą decyzję, bowiem za górną linią lasu czekała na nas taka zawierucha, że nasikochaniseniorzy rozjechaliby się po zamarzniętym wypłaszczeniu, jak krążki do cymbergaja. A my wraz z nimi, gdyby nie buty uzbrojone w raczki.


W okolicy Domu Śląskiego arcyznakomity plan ciut nam się posypał, od strony polskiej ciągnęła bowiem nie tylko zawierucha, ale i tabuny ludzi. Szczęśliwie wobec gęstej mgły na szczycie wykonanie zdjęcia pozbawionego bohaterów drugiego planu nie nastręczało większych trudności. Acz po wszystkim chwilę kręciliśmy się w kółko nim odnaleźliśmy statyw z aparatem.

W drogę powrotną ruszyliśmy w doskonałych humorach. Nie dość, że ledwie zaczął się marzec, a my już wznowiliśmy projekt Korony Europy, to jeszcze na dole czekało piwo w góralskiej chacie z ogromnym paleniskiem.

Żebyśmy my wówczas wiedzieli, jak to się wszystko lada moment spektakularnie pop...

sobota, 7 marca 2020

Lords of the boards

Miałem osiem lat, gdy dziadek kupił mi pierwsze narty. Tego samego wieczora praktykowałem slalom gigant na dywanie w salonie, przeklinając ursynowskie budownictwo za proste podłogi, aż wykończony kilometrami wirtualnych tras śnieżnych i górskim powietrzem zasnąłem na stojąco w plastikowych butach narciarskich. 

W plenerze pierwszy zjazd zaliczyłem z górki na skraju Lasu Kabackiego. Tej samej spod której Adaś Miauczyński dzwonił na deszczu i wilki jakieś. Szybko jednak porzuciłem narty na rzecz wyścigów saneczkarskich z kolegami, które zdały się dalece bardziej integracyjne i logistycznie mniej frapujące niż samotne taszczenie desek na szczyt po każdym kilkunastosekundowym rajdzie. 

Narty odkurzyłem kilka lat później, gdy nas prawni opiekunowie na ferie zimowe w Czechach wysłali. To było zaraz po rozpadzie Czechosłowacji. Organizacja stała wówczas na tak wysokim poziomie, że dopiero w połowie turnusu nasz instruktor z niejaką konsternacją stwierdził studiując mapę na ścianie lokalnego szynku, że właściwie to nie w Czechach jesteśmy, a na Słowacji.

To było sztampowe zimowisko początku lat dziewięćdziesiątych. Do późnego popołudnia śmigaliśmy na nartach, a wieczorami graliśmy we flirt, wariata, albo zbieraliśmy się w sobie, by poprosić dziewczynę do tańca na dyskotece w świetlicy. Dolary wymienialiśmy u cinkciarzy na korony, które następnie przepuszczaliśmy na cole - czterokrotnie tańszą po tej stronie granicy.

Jazda na nartach jako taka okazała się banalnie prosta. Póki nie pojawiła się konieczność hamowania. Gruby podczas jednego ze zjazdów nabrał tak imponującej energii kinetycznej, że minął dolną stację wyciągu i wjechał jakiej słowackiej starowince do sadu. Gdyby nie pokaźnych rozmiarów metalowy kontener pośród pokrytych śniegiem jabłoni, przedarłby się pewnie przez leśną granicę do Węgier.   

Na tym dziadkowe narty zakończyły piękną, acz krótką karierę, gdy je bowiem wyciągnąłem z pawlacza po raz kolejny, sięgały mi już ledwie do pasa. Namówiłem rodziców na kolejne deski,  kładąc nacisk na obecność ski-stopów, co bym - jak to drzewiej bywało - nie był zmuszony po co bardziej spektakularnym upadku zjeżdżać na jednej narcie desperacko starając się dogonić drugą. Dla odmiany rodzice namówili mnie na jednoczęściowy kombinezon w kolorze zajebistego błękitu żywcem wyjęty z teledysku Wham!. Niemal dekadę później byłem ze znajomymi w Chorwacji. Jednego wieczoru poprzebieraliśmy się dla hecy w letnie sukienki koleżanek, a mimo to nie zdołałem wyglądać mniej męsko niż we wspomnianym kombinezonie. Niemniej mój talent na stoku eksplodował i mimo antykoncepcyjnego outfitu wróciłbym z ferii trzymając się za łapkę z dziewczyną, do której wzdychało pół szkoły, gdybym się na ostatniej prostej nie okazał zasmarkanym gówniarzem.

Dopóki nie poznałem Anieśki moim życiowym celem było wynalezienie wehikułu czasu, by cofnąć się do tego wyjazdu i wbić młodszemu sobie nieco rozumu do głowy przy pomocy plecaka z butami narciarskimi. Kierunek studiów nawet pod tym kątem wybrałem, ale tam poznałem Anieśkę i już mi żal jakby było mniej.

Z tego samego okresu pochodzi moje najświeższe wspomnienie białego szaleństwa, bowiem wówczas koleżka z roku wymyślił wyjazd do Białki Tatrzańskiej, a w czasach studenckich dużo głupsze pomysły znajdywały poklask. Na przykład: dobra, teraz zjeżdżamy dziczą (czyli nieratrakowaną stroną stoku). W efekcie w Białce zaliczyłem swoje pierwsze, acz całkowicie niezamierzone salto, zakończone niezwykle widowiskowym ryciem śniegu paszczą jak koparka Caterpillar.

Również w Białce dorzuciliśmy chrustu pod płomień odwiecznego konfliktu na linii narciarze - snowboardziści. Zachęceni wysokimi notami za wspomniane salto przenieśliśmy się do Snowparku, zasmakować nieco bardziej wyczynowego narciarstwa. Nieco za późno wówczas, bo już po eleganckim wybiciu się z progu, zorientowałem się, że w okolicy punktu konstrukcyjnego  skoczni wypoczywa beztrosko na śniegu jeden ze snowboardzistów. Cudów w powietrzu niczym postać z kreskówki dokonywałem, by uniknąć kolizji, a po szczęśliwym lądowaniu uznałem za stosowane wdrapać się kilka metrów, by wymienić z delikwentem uprzejmości.

- Kolego - zagadnąłem. - A ty musisz tak się u stóp skoczni wylegiwać?
- A ty kolego musisz się na tych dwóch deskach do Snowparku pchać - odparł pytaniem na pytanie. - To jest teren dla snowboardzistów!
- A skąd taki pomysł!?
- Helloooo! SNOWpark. SNOWboard.

Stąd taki zaskoczony byłem, gdy w grudniu wchodziłem na Snowdon, a wokół ani pół snowboardzisty...

Z Anieśką zaczynałem wówczas dopiero romansować, także po tygodniu rozłąki ja byłem Skrzetuskim, a ona Kurcewiczówną. Gdy pociąg z Zakopanego z naszą dzielną brygadą na pokładzie wtoczył się kole północy na  Dworzec Centralny, Anieśka czekała na peronie, by pomóc mi wytaszczyć narty i zaprowadzić do swego mieszkania na warszawskim Śródmieściu, gdzieśmy do godzin porannych rywalizowali, kto tęsknił bardziej.

To był mój ostatni, a Anieśki jedyny kontakt za nartami, które przyglądały się rywalizacji oparte o ścianę w przedpokoju. Bardzo śmy nad tym faktem przez kolejne piętnaście lat ubolewali, bowiem w środowisku ludzi gór nie potrafić jeździć na nartach zwyczajnie nie wypada. Gdy więc znajomi spod Wrocławia zaproponowali wspólny wyjazd do Austrii, a przy tym zobowiązali się ogarnąć kwestie logistyczne, sprzętowe, kwaterunkowe oraz szkoleniowe, o ile stawimy się do odbioru na jakimś nieszczególnie odległym od Innsbrucka lotnisku, nie potrafilibyśmy wykminić żadnej wymówki, nawet gdybyśmy wskutek chwilowego zaćmienia umysłowego chcieli.

Jaraliśmy się na ten wyjazd jak ksiądz na wieść o nowym ministrancie, tym większe więc było rozczarowanie, gdy na na dwa dni przed planowanym wyjazdem znajomi wydygali się Wirusa i oddali walkowera.

Na monachijskim lotnisku stanęliśmy więc bez sprzętu, transportu, ani specjalnej ochoty na citybreak'a, bowiem stolicę Bawarii zeszliśmy wzdłuż i wszerz półtora roku wcześniej.

A na koniec, ciut w charakterze ostrzeżenia, że w Internecie nic nie ginie, ciut w charakterze wspomnienia za czasami, które się nie wrócą i ciut dla śmiechu:...

środa, 19 lutego 2020

Porno

Co myśmy najlepszego zrobili? Można było w domu zostać, można było wytoczyć butelkę ginu, odpalić szkiełko i pogapić się na netflixa. Można było wyciągnąć z szuflady talię kart, wytoczyć butelkę ginu i rozrzucić nieco pikantniejszą wersję texas holdem. Można było Walentynki spędzić nieortodoksyjnie na ściance wspinaczkowej, a po powrocie do domu wytoczyć butelkę ginu. Mogliśmy też po hipstersku (a może mainstreamowo - tak szybko się to wszystko zmienia, że nie sposób nadążyć) olać Walentego, wciągnąć na kolacje dwie parówki z katchupem, zagryźć kanapką z pasztetową  i pójść spać przed 22. W skarpetkach. My jednak zdecydowaliśmy się pojechać do kina. 

Od mojej osobistej fryzjerki dostałem cynk, że w Walentynki do irlandzkich kin wchodzi film rodzimej produkcji. Już we wtorek na oba seanse w Corku ostały się jeno pojedyncze miejsca w pierwszych rzędach, więc gdy okazało się, że w Limerick usiądziemy nie dość, że razem, to jeszcze wysoko i na wprost ekranu, natychmiast przystąpiłem do rezerwacji online, nie zaprzątając sobie nawet głowy sprawdzeniem ocen na filmwebie.

Na tym etapie nie wiedziałem jeszcze, że idziemy do kina na adaptację książki, nie słyszałem wcześniej o pani Blance Lipińskiej, nie byłem świadom, że literacki pierwowzór filmu patrzy z góry na liście bestsellerów na Księgi Jakubowe, doczekał się już dwóch kontynuacji, a nad Wisło mówi się o nim dużo, acz zwykle w skrajnie różnym tonie. Trochę jak o partii rządzącej, choć pan Kaczyński Jarosław pewnie by na mnie ABW przy wsparciu Sądu Najwyższego nasłał za samo porównanie jego zgrai do książki, w której otwarcie mówi się, że kobieta ma biust.

Wiedziałem tylko, że film jest polski, i że będą "momenty", a na reżyserskim krzesełku zasiada kobieta, więc sceny seksu będą bardziej walentynkowe, niż - dajmy na to - u Patryka Vegi.

W Mieście Nożowników obszamaliśmy sushi w naszej ulubionej suszarni, po czym niespiesznie udaliśmy się w kierunku tamtejszego Omniplexu. Skompletowaliśmy kubeczek żelków, zasiedliśmy w niewielkiej sali kinowej i wtedy się zaczęło.

Pani Blanka przyznaje, że nie jest pisarką. Za pisarza uznaje na przykład Żeromskiego, a swoją twórczość określa mianem radosnej grafomanii. Bardzo ładny, zdystansowany i precyzyjny to opis. Można się dziwić, że w kraju, który świeżo przytulił Literacką Nagrodę Nobla, w narodzie tak kreatywnym, że potrafi wymyślić setkę nieoczywistych historii o jednym środkowym palcu zaprezentowanym zamaszyście w parlamencie, na ekran przenoszone są opowieści tak nietrzymające się kupy i bohaterzy o tak niespójnej konstrukcji, ale popyt ewidentnie rodzi podaż. Nasz klient, nasz pan.

Główna bohaterka przez pierwszą godzinę zaciekle przekonuje, że ona nie z tych, co polecą na starosłowiański rapt, na zdecydowanego samca alfa o zerowej tkance tłuszczowej i lśniącym testosteronem ciele spod dłuta Michała Anioła. Na nic drogie prezenty, willa z basenem w sercu słonecznej Sycylii i talerz pierogów. Acz w punkcie kulminacyjnym jej majtki tak mocno grzmotną o pokład luksusowego jachtu, że dalej ten film mógł się przekonująco potoczyć jak Tytanik Jamesa Camerona. A wszystko dlatego, że ...

uwaga spoiler, kolejny akapit napisany jest czarną czcionką, na własną odpowiedzialność można zaznaczyć go kursorem.

... fiknęła przez burtę, a włoski Don Juan, nie bacząc na śmiertelne niebezpieczeństwo czające się ... w ciepłych, lekko rozkołysanych, turkusowych wodach Morza Śródziemnego, rzucił się jej na ratunek.

- Żeby on jeszcze coś wyjątkowego zrobił... - nie dowierzała Anieśka, gdy wychodziliśmy z kina. - Chwytający za serce poemat napisał, Sonatę Księżycową na grzebieniu zagrał, własnym ciałem przed kulą ją osłonił, poleciał w kosmos w poszukiwaniu alternatywnych źródeł energii...

Spojrzałem na nią z głębokim uczucie i uznaniem dla jej bogatego wnętrza. Gdy mnie brała po knajpach grywałem za piwko i chleb, chodziłem w za dużych ciuchach, przez które mimo wszystko można mi było policzyć zbliżeniowo wszystkie żebra i jeździłem nastoletnią skodą favorit. Nie swoją. Matki.

Po powrocie do domy przeczytałem intrygującą recenzję książki, na podstawie której powstał film. Autorka szczerze niepokoiła się o młode dziewczyny, dla których "365 dni" mogłoby się niefortunnie stać wstępem do edukacji seksualnej. Ja się na równi niepokoję o młodych chłopaków, którzy będą sterczeć na brzegach basenów oraz nadmorskich kurortów, wypatrując atrakcyjnej kobietę za burtą, w nadziei, że jeden skok do wody dzieli ich od serii niezapomnianych nocy rodem z pornhuba.

wtorek, 21 stycznia 2020

Straż! Straż!

Nieczęsto zdarza mi się skrzyżować ścieżkę z irlandzkimi stróżami prawa, a jak już się trafi, to zwykle nie wspominam tego z uśmiechem. Głównie dlatego, że mam niezwykle precyzyjne oraz długofalowe plany odnośnie moich aktywów, które po takim spotkaniu najczęściej jestem zmuszony zrewidować. Na domiar złego pochodzę z rodziny o niezwykle bogatej tradycji unikania  mandatów. Ojciec Dyrektor ma taką bajerę, że z każdej - pozornie beznadziejnej - interwencji drogowej jest w stanie się wygrzebać. Zwykle policjant wita go słowami: "królu złoty, ja na taki wynik od rana czekam", a żegna klepiąc przyjaźnie po plecach, "dobrze panie kierowco, tym razem poprzestaniemy na ostrzeżeniu". Czasem nawet wyśle nieśmiałe zaproszenie na fejsbuczka.

Po Ojcu Dyrektorze odziedziczyłem uszy, poczucie humoru i włosy na klacie, ale nie urok osobisty. Jak żyję dwukrotnie raptem udało mi się wykręcić od mandatu. Raz pomogły dwie koleżanki w skąpych strojach kąpielowych. Innym razem zapięta pod szyję (level master) Anieśka, gdy Eyjafjallacośtamcośtam zmusił nas do podróży do kraju samochodem. Ledwie granicę Kaczogrodu przekroczyłem, a dwóch panów krawężników ustrzeliło nas na radar. Podczas gdy ja w panice usilnie próbowałem przywołać najlepsze teksty Ojca Dyrektora, Anieśka przejęła inicjatywę: a pan jak ma na imię? - Przemek. - Ależ pan ma fajoską lornetkę panie Przemku, mogę sobie popatrzeć? Dziękuję... Panie Przemku...? A czy pan to przypadkiem zamiast na przemykające auta patrzeć, to nie podgląda tej roznegliżowanej pani na balkonie? Nie ma co się czerwienić panie Przemku, jesteśmy tylko ludźmi. To co? My się będziemy już zbierać, bo rodzice czekają. 

Ha, myliłem się. Niektóre spotkania z drogówką wspominam z uśmiechem na twarzy.

W zeszłym roku wracaliśmy z wesela na Wyspach Aran. Późno już było, acz do naszej wioski niedaleko, gdy posterunkowy zamachał nam przed autem lizakiem. Zasalutował i zainteresował się, czy spożywałem tego dnia alkohol.

- Ani kropelki panie władzo - zapewniłem.
- Doskonale - pochwalił. - Bo mamy target kontroli do wykonania. Miałbyś coś przeciwko, by w balonik dmuchnąć?
- Nic, a nic - odparłem podekscytowany, bo nigdy mnie wcześniej taka atrakcja nie spotkała.
- Na pewno? Bo możesz odmówić. Nie chcemy przecież pozytywnego wyniku - zaznaczył, gestem nakreślając ogrom potencjalnej niedogodności oraz papierkowej roboty.
- Nie będzie kłopotów - obiecałem.

Posterunkowy oddalił się zadowolony do radiowozu po alkomat, a tymczasem Anieśka przypomniała mi, że rankiem oglądałem otwarcie sezonu Premier League w wykonaniu Newcastle i Arsenalu. A że na popisy Srok patrzyło się ciężko, wspomogłem się wówczas kufelkiem cydru.

Natychmiast poinformowałem o najświeższych rewelacjach gwardzistę, któremu mina zrzedła na takie dictum. Pośpiesznie schował alkomat i nakazał ruszać w dalszą trasę.

- To było osiem godzin temu, panie władzo - namawiałem. - Nie ma szans, żeby wykazało...
- Nie, nie, nie - gwardzista był nieprzejednany. - Nie będziemy ryzykować. Szerokiej drogi.

Natychmiast bezpieczniej poczułem się na szosie.

Kilka tygodni temu Kenet zwierzył mi się w pracy z kłopotów z córką. Małolata wpadła w nieciekawe towarzystwo, regularnie wracała do domu naspawana jak migomat, od tygodni nie przekroczyła progu szkoły, ujadała na matkę, ostentacyjnie ignorowała ojca, a na wszelkie próby dialogu reagowała histerią i klasycznym zestawem gróźb bez pokrycia. Kenet zabrał córkę ze szkoły (symbolicznie, bo mało kto tam ja jeszcze pamiętał), radził się dziecięcego psychologa, wziął wolne z pracy, zabrał rodzinę na wspólne terapeutyczne wakacje. Gdy wydawało się, że kryzys został zażegnany, rodzice unieśli ociupinę szlaban, a małolata znowu poszła po bandzie.

Z braku lepszych pomysłów Kenet z małżonką poszli po poradę do szeryfa.

Kiedyś w Polsce stawiłem się na komisariacie, by zgłosić kradzież portfela. W sensie mojego portfela, nie żebym się przyznawał. Policjant za biurkiem rzucił mi tak zszokowane spojrzenie, że nagle zapragnąłem wyjść przed budynek upewnić się, czy przypadkiem nie przyszedłem przez pomyłkę zgłosić przestępstwa w sklepie mięsnym. Chciałem tylko podkładkę, na wypadek gdyby ktoś użył moich dokumentów (co się zresztą stało; w salonie Idei - tak odległe to były czasy), ale dzielny stróż prawa aktualnie śrubujący rekord w węża na Nokii przez krótki moment myślał, że oczekiwałem wszczęcia jakiegoś dochodzenia, bądź innej niedorzeczności...

Tymczasem irlandzkie to serve and protect ma znacznie bardziej ludzki wymiar, bo szeryf skrzyknął oddział SWAT, antyterrorystów, dwie jednostki zmotoryzowane i saperów w akcji pod kryptonimem Wielka Mistyfikacja. Wraz z ekipą zaczaił się na pannę, gdy ją matka do pracy w lokalnym fast foodzie odwoziła. Zatrzymał, z zachowaniem wszystkich pozorów zaprosił na zewnątrz samochodu, przetrzepał plecak, w którym znalazł solidne zapasy fajkowego ziela i zapewnił, że jest w posiadaniu informacji, jakoby małolata była baronową w lokalnym światku narkotykowym. Z kieszeni wyciągnął więzienne menu, dość obrazowo opisał uroki dokonywania higieny intymnej w towarzystwie tuzina kryminalistek ... a wszystko z pełną powagą na twarzy.

Generalnie takiego boja Kenetównie napędził, że dziewczę teraz nawet na widok oregano napełnia pielusię. Nie pyskuje, nie protestuje, nie zagląda do sedesu przed spuszczeniem wody. Wynosi śmieci, pomaga staruszkom przejść przez ulicę, a rodziców traktuje z szacunkiem stwórcom należnym. Do rany przyłóż...

A wszystko dzięki mundurowemu, który uznał za uzasadnione wyjść ciut poza zakres swojego job description...

czwartek, 2 stycznia 2020

Excalibur

Gdyby w Familiadzie, po szlagierowym sucharze Strasburgera, padło pytanie o najsłynniejszego Walijczyka, jak bum cyk kucyk okazałoby się, że ankietowani - bez względu na płeć oraz stosunek do piłki kopanej - przerzucali się na przemian Ryanem Giggsem i Garethem Balem. Ewentualnie jakiś dobrze poinformowany fan Muzy No 10 błysnąłby Anthony Hopkinsem. Mało prawdopodobne, by ktoś pomyślał o człowieku, który jako pierwszy powstrzymał najazd Germanów na Wielką Brytanię. I to w czasach, gdy praprzodek Churchilla mieszkał jeszcze na drzewie i modlił się do własnego stolca. O gościu, który zjednoczył Brytów, wyciągnął miecz z kamienia i zrewolucjonizował stolarkę. Kto wie, jakby się potoczyły losy świata, gdyby lepiej dobierał ludzi, którymi się otaczał. Gdyby nie zdradziła go żona, syn i najlepszy kumpel, być może David Beckham grałby dla reprezentacji Niemiec.

Historia Artura Pendragona ma wszystko, co dobra historia mieć powinna. Rozsądną dawkę heroizmu, garść wizjonerstwa, dużo perfekcyjnie niedoskonałego człowieczeństwa, ciut romantyzmu, nieprzesadnie doprawiona dramatyzmem i odrobiną magii, na którą swobodnie można przymknąć oko przyjmując, że to ludowa naleciałość, a cała reszta mogła wydarzyć się naprawdę. I nikt nie zaserwował jej tak doskonale, jak Bernard Cornwell.

Więc gdy okazało się, że nie polecimy na Święta do kraju (bo nie da rady), ani do Reykjaviku (bo za zimno), ani do Alicante (bo za drogo), pojechaliśmy do Walii szukać Excalibura. Ktoś powie, że to tylko legenda, ale inna legenda po dwóch tysiącach lat co niedziela zagania miliony ludzi do budynku ze skrzyżowanymi deskami na dachu, więc Walia nie wydała się takim złym kierunkiem.

W kwestii kultywowania mitu Artura Walijczycy nie mają łatwo - wynalazca okrągłego stołu operował na terenach, z których przeszło tysiąc lat temu zostali wyparci. Także wszelkie historie, że Excalibur spoczywa na dnie jeziora Ogwen, a sam Artur pochowany został o stóp Snowdon można raczej między bajki włożyć.

Ale też nie tak, że nie warto tego sprawdzić, więc w wigilijny poranek zaparkowaliśmy Princessę na poboczu szosy pomiędzy jeziorami Idwal i Ogwen. Planowaliśmy obejść to pierwsze, a może nawet przełęczą zwaną Kuchnią Diabła przedostać się na drugą stronę gór pod maleńki akwen Llyn y Cwn, nim wrócimy na wigilijną kolację do Llandudno.

Ktokolwiek jednak strzeże arturiańskich artefaktów uznał, że Idwal jeszcze OK, ale dalej już no pasaran! Gdy podeszliśmy pod przełęcz deszcz z lekkiej mgiełki przeszedł w prestissimo, więc wykonaliśmy honorowy odwrót w kierunku okrążającej jezioro ścieżki.

W Pierwszy Dzień Świąt Park Narodowy Snowdonia przywitał nas już znacznie cieplej - bezchmurnym niebem, grudniowym słońcem i stojącym powietrzem. 

Na najwyższy szczyt Walii prowadzi kilka tras, z czego dwie najbardziej popularne to Miners' i PYG Track, biegnące z Pen-y-Pass. Naiwnie myśleliśmy, że okres świąteczny to najlepszy moment, by zdobyć Snowdon jedną z nich, a do bazy zjechać drugą, nie grzęznąc przy tym w tłumie turystów. Zajechawszy jednak na szczelnie obsadzony parking, musieliśmy pomyśleć raz jeszcze. Ostatecznie zostawiliśmy auto półtora kilometra dalej, wydłużając tym samym trekking o 40 minut.

Z Pen-y-Pass szybkim krokiem na szczyt dostać można się w dwie godziny. Chyba, że się ma w ekipie zapalonego fotografa z nieodpartym ciągiem na spust migawki ("WOW, zobacz, mewa", "Podoba mi się ten głaz, to bardzo ładny głaz"). Wtedy trasa wydłuża się niemal dwukrotnie.




W fotograficznym szale Anieśka ustrzeliła rykoszetem parę z Belgii. A że kompozycja zdjęcia oraz światło wyszły lepiej, niż gdyby ujęcie było zamierzone, dziewczę Belgów zagadało, zademonstrowało dzieło, wymieniło się namiarami i obiecało rychło fotkę wysłać. Na tych samych ludzi wpadnę kilka godzin później, gdy będę szukał po ciemku dobrego samarytanina wyposażonego w przewody rozruchowe, gdyż azaliż albowiem w swej bezwzględnej inteligencji zostawiłem zapalone światła w samochodzie. Żeby łatwiej go po zmroku znaleźć...

Gdy stanęliśmy na szczycie słońce było już na ostatniej prostej, by skryć się za poszarpany górami horyzont, acz wyposażeni w dwie czołówki szanowanej firmy Petzl nie spieszyliśmy się z powrotem chłonąc panoramę Snowdonii, która w gasnącym świetle co wrażliwszą duszę z pewnością skłoniłaby do skreślenia kilku rymów, bądź nut w notesie. 



Podstawowym błędem, który popełniliśmy było zdobycie Snowdon drogą Miners' Track z zamiarem zejścia po ciemku PYG. Trasa górników od połowy biegłaby szerokim, wyraźnym,  udeptanym traktem. PYG wije się cienką ścieżką wśród kamieni, po czym z hukiem wpada w dość nierozstrzygające rozdroże, które wyprowadziło nas na szczyt kilkumetrowego klifu. 

W rezultacie byliśmy w stanie z całą pewnością rozstrzygnąć, że Artur Pendragon nie śpi u stóp Snowdon. Bluzgi, które Anieśka rzucała pokonując średnio wymagającą ścianę podniosłyby z ziemi umarłego. Mógłbym przysiąc, że jedna zmieniła się w coś kosmatego i odleciała w mrok.

A miecz? Wbrew legendzie nie spoczywa na dnie jeziora. Wciąż tkwi w kamieniu, ale już kumam, czemu tak ciężko to żelastwo wyciągnąć.


czwartek, 14 listopada 2019

Mali ludzie

Mieszkamy w stosunkowo niedawno powstałej sadybie przy wyjeździe z miasteczka w kierunku zielonych pastwisk i pól rzepaku. Domek jest petit, w sam raz dla dwójki. Sypialnia, pokój gościnny i graciarnia na górze. Niewielki salon, przestronna kuchnia na dole oraz dobudówka z powstałym kosztem wazonu na kwiaty i garści siwych włosów fitnessowym centrum rozrywki. Na tyłach ogródek wielkości kortu do squasha. Z garażem. Na kosiarkę.

Zajmujemy skrajny segment ostatniego trojaka na ukształtowanym w formie litery U osiedlu, a za niewysokim murkiem znaczącym granicę naszego podjazdu powstał niedawno mało imponujący krzewostan podsypany ogrodowym kamieniem i otoczony solidnym drewnianym ogrodzeniem. 

Ledwo farba na żerdziach wyschła, płotek począł przyciągać szkodniki. Z początku były nieufne, grasowały głównie pod naszą nieobecność, a jedynymi śladami ich bytności były paczki po chipsach, które regularnie prułem podczas koszenia trawy. Z nadejściem lata do srebrnych opakowań doszły pozostawione na noc wszelakiej maści jednoślady, które zbierałem każdego ranka przed wyjazdem do pracy z podjazdu.

Z czasem mali ludzie rozzuchwalili się i podeszli bliżej zabudowań. Gdy tylko deszcz ustępował, za oknem rozpoczynał się jazgot,  a spod ostrzy kosiarki oprócz paczek po czipsach zaczęły frunąć również ogrodowe kamienie.

U apogeum zuchwałości jeden z małolatów stanął przed oknem i osłaniając dłonią oczy zaczął lustrować wnętrze naszego domu. Szczęście miał, że film oglądaliśmy. Zajrzałby innego dnia, a w każdy czwartek do szesnastego roku życia jeździłby do miasta na terapię. Być może offspin Mindhunter by na podstawie jego historii powstał.

Dla Anieśki w każdym razie tego było aż nadto. Wciągnęła szlafrok, frotowe kapcie i pogoniła towarzystwo aż po ulicę, której mama zabroniła przekraczać.

Pomogło tylko na chwilę. Podobnież temat poruszony został na jednym ze spotkań rady osiedla, na które nie chodzimy, bo ... wiadomo, to nie jest cool. Stanęło na tym, że dzieci są słodkie, a problemem są zawistne bezdzietne ludzie. Acz gdy Anieśka jednego szkraba ucapiła w końcu za kołnierz i zagadnęła, czy by aby nie był uprzejmy piłować chałapy pod swoim domem, ten odparł, że nie może, bo tata śpi...

Także kosę mamy z małymi ludźmi i ani w głowie nam było zawieszenie broni na czas Halloween, więc miast dokarmiać szkodniki, ruszyliśmy do kina. Po przeciągających się negocjacjach, bowiem na wejściu rozbieżności między nami rozciągały się od Terminatora po transmisje z rosyjskiego baletu. Ostatecznie wylądowaliśmy na Maleficent, bo jak się chcę uniknąć dzieciarni, to nie ma jak pójść na film Disneya.

Zwykle do kina chadzamy w dni powszednie, gdy obsługa jest w nieznacznej przewadze liczebnej w stosunku do widowni, także od początku nieco nieswojo czuliśmy się otoczeni szelestem kolorowych opakowań czipsów, orzeszków, żelków, ...you name it. Szczęśliwie, gdy na ekranie rozbłysł słynny gród Disneya, odgłosy żeru ucichły.

Nie licząc rzędu za nami, gdzie małe świnki trzy żarły popcorn z takim zapamiętaniem, jakby od tego ich życie zależało. Jak trzy Hungry Hippos. Z ta różnicą, że hippos czasem zamykały buzie.

Na ekranie przystojny książę przymierza się do oświadczyn w bajkowej scenerii. Księżniczka zalewa się rumieńcem, ja zalewam się łzami, Anieśka szarmanckim gestem wręcza mi chusteczkę, książę pada na kolano...   myślałem, że coś mu w stawie chrupnęło, ale to tylko małolat za mną przegryza się przez kolejną szuflę popcornu.

- Auroro ...chrupp ... czy uczynisz mi ... chruupp ... ten zaszczyt ... chruppp chrrrup

Ja nie jestem specjalnie asertywny. Lata temu ojciec Dżerziego zawoził nas do zerówki maluchem. Gdy tylko rozsiadłem się na tylnym siedzeniu zatrzasnął fotel pasażera na mojej stopie. Na tyle jednak szczęśliwie, że zatrzask wpasował się pomiędzy palce nie czyniąc żadnej szkody, więc nie chcąc robić kłopotu słowem się nie odezwałem i całą drogę przebyłem z butem przygwożdżonym do podłogi auta.

Co innego jednak Anieśka. Anieśka ma na drugie asertywność. I dla podkreślenia skali również na trzecie, z Bierzmowania. Odwróciła się więc i grzecznie przepytała młodzież, czy ta byłaby skłonna przejść w tryb cichy nim głośniki się ze ścian posypią. Młodzież okazała się skłonna, acz tata świnka coś tam sapnął. Być może do dzieci, ale chyba raczej na pewno wątpię.

Z perspektywy czasu to mnie się zdaję, że ja drakońskie wręcz wychowanie odebrałem. Rodzice bezlitośnie wymagali swobody w posługiwaniu się podstawowymi zwrotami grzecznościowymi. Tylko dlatego, że potrafiłem zawiązać buty, uważali, że potrafię powiedzieć "dzień dobry" lub "dziękuję". Nie wolno mi było siorbać przy zupie, ani szurać nogami przy chodzeniu. Przy jedzeniu musiałem trzymać łokcie przy sobie i przeżuwać z zamkniętą buzią. A jak chciałem obejrzeć "Dempsey i Makepeace na tropie" w czwartek o 20, to musiałem być wykąpany i przebrany w piżamę.

Represje ostrzejsze niż pod rosyjskim zaborem. Za tydzień lecę do Polski, przedstawię rodzicom rachunek od terapeuty.

A można było nieco poluzować krawat i świecić przykładem jak tata i mama świnka, którzy taki syf po sobie na fotelach zostawili, że się poważnie niepokoiłem, czy aby jednaj z pociech pogrzebanych pod stertą popcornu nie zgubili.

Anieśka po seansie zażądała spotkania z menedżerem, którego następnie w imieniu rodzaju ludzkiego przeprosiła za ogromny krok wstecz, jaki poczyniliśmy w ewolucji.

czwartek, 24 października 2019

Obrońcy warzyw

To była scena jak z Przyjaciół, gdy bohaterzy stają rozszczebiotani w drzwiach ulubionej kawiarni i milkną w konsternacji, bowiem okazuje się, że ich kanapa ten jeden raz w ciągu dziesięciu sezonów jest już zajęta.

Mam taki swój ulubiony stolik w zakładowej kantynie. Na wyciągnięcie ręki od kosza z owocami, w rozsądnej odległości od maszyny z napojami, ale daleko od drzwi do palarni i docierającego z zewnątrz przeciągu. Na wprost okien, ale na tyle w głębi kantyny, że słońce ... hehe ... nie razi w oczy. I w charakterze bonusa zwykle pusty, hutnicy bowiem preferują miejsca bliżej telewizora.

Z konsternacją stałem więc w drzwiach messy spoglądając w kierunku gęsto obsadzonego stolika. You're in my spot, chciałem powiedzieć, ale w porę ugryzłem się w język.

- Można? - zagadnąłem zamiast tego odsuwając jedyne wolne krzesło.
- To zależy - odparł kolega. - Co masz w tym pudełeczku? Sałatkę?

Spojrzałem niepewnie na pudełko z lunchem.

- Sałatkę - potwierdziłem. - Z pieczonym kurczakiem.
- A to co innego - kolega wykrzywił pyszczydło w zapraszającym uśmiechu.
- My tu nie lubimy wegetarian - wyjaśnił drugi.
- A wy co? Obrońcy warzyw? - warknąłem ciut agresywniej niż zamierzałem. Wszak zawartość mojego talerza zwykle do niedawna miała oczy i plany na przyszłość.
- Nieee... - kolega wyraźnie stracił rezon. - Po prostu lubimy mięso.

Czyli tradycyjny antagonizm na starciu dwóch grup o odmiennych preferencjach. Rowerzyści przeciwko kierowcom, snowboardziści kontra narciarze, żeglarze i motorowodniacy, playstation i xbox, apple i google oraz mięsożercy przeciw wegetarianom. Niemniej temat był na rzeczy, bowiem za kilka dni miała do nas przylecieć koleżanka z Manchesteru, co śmy ją w Himalajach poznali. Osoba barwna niezwykle. Obieżyświat, cyklistka, wielbicielka salsy i rumu z colą. Oraz zagorzała weganka. Nołbady iz perfekt...

Odliczając dni do przyjazdu Weganki, coraz bardziej nerwowo kminiliśmy, czym by ją tu ugościć, bo kazać iść spać o samym rumie z colą, to nie po chrześcijańsku. Tymczasem nie tylko mój popisowy schab po czesku nie wchodził w grę, ale także frittata, czy sałatka z kozim serem i orzechami.

Co złośliwsi znajomi sugerowali, żeby ją w ogórku przypalikować, ale im w kilku żołnierskich słowach przystępnie wyłożyłem, że to nie jest OK.

Na półce mamy trzy książki Joe Wicksa z serii Lean in 15 i tam ostatecznie znaleźliśmy odpowiedź w postaci tofu w sosie z czarnej fasoli, ale przez te kilka dni nabrałem głębokiego szacunku dla wegan. Nie może być im łatwo pozostać wiernymi swoim przekonaniom. Nie wspominam o takich luksusach jak średnio wysmażony stek z czerwonym winem, ale nawet prozaiczne jajko sadzone na śniadanie, zapomnij. Kawałek szarlotki, nie ma mowy. Lody w lecie, poza zasięgiem. Sweter w zimie, nie-e. I śmierdzą im stopy, bo obuwie z tworzyw sztucznych nie oddycha.

I choć Weganka nie stara się narzucić swoich upodobań innym, na wszelki wypadek zamurowałem naszą garderobkę, ale i tak się boję, że wyczuje moją skórzaną kurtkę przez ścianę z pustaków.



piątek, 6 kwietnia 2018

Gastrofaza

Spontanicznie nam ten wyjazd wyszedł. Jeszcze rankiem spodziewałem się, że po wielkanocnym śniadaniu wciągniemy wysłużone buty na stopy i ruszymy poświęcić jajka w górskim potoku... jakkolwiek by to nie brzmiało. Anieśce jednak bułka z kozim serem, jajecznicą i plasterkiem wędzonego łososia okraszonym musztardowo-miodowym dressingiem z kaparami zasmakował na tyle, że zasugerowała uczynić to motywem przewodnim tegorocznych świąt i wybrać się na Food Festival do Galway. Konie kazałem więc zaprząc i dwie godziny później stanęliśmy na zachodnim wybrzeżu.

Na miejsce trafiliśmy nawet się nie starając. Tam, gdzie ledwie sześciokilometrowa rzeka Corrib wpada do zatoki Galway, szereg targowych stoisk otaczał niewielki skwerek, a unoszący się nad namiotami zapach nie pozostawiał wątpliwości co do tego, co się tam wyprawia. Niemniej dla pewności ktoś zawiesił stosowny wejgwajzer na słupie nieopodal. Do góry kołami, ale kudos za dobre chęci.



Od ilości straganów w głowie się zakręcić nie mogło, kapryśnym jednak trzeba by być przeokrutnie, by nie znaleźć niczego pod swoje podniebienie. Repertuar festiwalu ciągnął się od nieśmiertelnych burgerów, przez naleśniki, kuchnie tajską, meksykańską i wegańskie eksperymenty, po klasyczne smoothasy i wszystkocomożnazrobićzawokado.

W pierwszym odruchu uznaliśmy słowo "festiwal" za mimo wszystko nieco nieprzystające do kilku budek serwujących ciepłą strawę, zawiesiwszy jednak na dłużej oko na zdobycznej broszurce, odkryliśmy, że nie koniec na tym, bowiem okoliczne garkuchnie również trzy grosze do eventu postanowiły dorzucić. Także gdyby ktoś zapragnął własnoręcznie pizzę zmontować lub pomieszać kolorowe koktajle, to proszę bardzo.

Po krótkim namyśle zdecydowaliśmy się na degustację wina w restauracji Martine`s. W gustownie urządzonym pomieszczeniu na piętrze przyjęła nas sama właścicielka. Na prędce przybliżyła historię lokalu, który wyewoluował z okiennego parapetu, na którym Martina przeszło ćwierć wieku temu wystawiała berbeluchę. Początkowo roboty własnej, a dokładniej pochodzącego z Rosji męża, później trunki importowane, doskonałej jakości, bowiem do wina - jak sama zapewniała - nosa miała, jak mało kto.

Po tym wstępie Martina odkorkowała butelkę Sancerre, a jej zmysłowa asystentka napełniła stojące na stole kieliszki. Nasza ochmistrzyni uczuliła, by winem zamieszać, kładąc eligancko dwa palce na stópce, co by ciut pooddychało, uwolniło bukiet i aby zmyć z wewnętrznych ścianek śladowe pozostałości detergentu. Chwilę rozwodziła się na temat korka, zapewniła, że butelki zalakowane ordynarną nakrętką bynajmniej nie skrywają zawartości drugiego sortu, o ile nie zostały napełnione więcej jak trzy lata wcześniej. Brak dostępu powietrza sprawia, że wino po tym czasie marnieje.

Wyjaśniła jak trzymać kieliszek, jak oceniać barwę czerwonego wina. Gorąco namawiała, by na winie nie oszczędzać, bo nie warto. Zwłaszcza w restauracji, gdzie dyszka w tę czy we w tę różnicy nie czyni. Mnie jednak na swoją stronę nie przeciągnęła. Żadne z degustowanych win, oscylujących wokół czterdziestu euro za butelkę, nie podeszło mi bardziej niż nasz ulubiony Animus z jednego z popularnych dyskontów. Za 7,99...

Pomiędzy kieliszkami, na stołach stały "spluwaczki", co by biesiadnicy nie padli na deski przed ostatnią rundą. Na niewiele się to jednak zdało, wszak Klasyk napisał "nie wylewaj waćpan wina". W efekcie w okolicy argentyńskiego Pinot Noir pytania od publiczności poczęły merytorycznie pikować i w sposób coraz bardziej oczywisty goście zaczęli się domagać gotowej wiązanki degustacyjnych terminów, by zabłysnąć podczas grupowego wyjścia do restauracji. Co mniej dyskretni robili notatki na wymiętej serwetce.

Po szóstym kieliszku dwie damy naprute już były, jak po dobrej imprezie, a słowo "fab" padało coraz częściej, coraz wyższych sięgając częstotliwości. Z ulgą więc opuściliśmy lokal, mimo że na zewnątrz mżyło.

Gwiżdżąc na deszcz, weszliśmy między stragany niewielkiego bazarku, gdzie natknęliśmy się na koleżkę w kaloszach po pachy, co handlował świeżymi ostrygami. Skosztowawszy skropionych cytryną mięczaków, bez wahania poprosiliśmy o tuzin na wynos i ruszyliśmy w drogę powrotną.



W domu mamy idealny do ostryg nóż - krótki, o sztywnym ostrzu w kształcie wyciągniętego trójkąta. Przy tym stary jest i najlepsze lata dawno ma za sobą, więc nie żal go o twardą skorupę wyszczerbić. Niestety gdzieś się zapodział. Anieśka ma zwyczaj odkładać rzeczy w miejsca, której w danej chwili najbardziej wydają się w zasięgu, także najpewniej za kilka dni znajdzie się w cukiernicy bądź pudełku z proszkiem do prania. To jednak za kilka dni, a do ostryg trzeba się było dobrać natychmiast, bo wino na stole, Botoks w DVD...

...Botoks...

Żebym ja wiedział, jak zły to będzie film, to bym te ostrygi w spokoju zostawił, miast się do nich płaskim śrubokrętem dobierać, ryzykując przy tym, że sobie dłoń do blatu z okazji Wielkanocy przybiję. Zjedzenie zwróconych w kierunku ekranu mięczaków był aktem miłosierdzia. Niemal słyszałem, jak krzyczały błagalnie jeden przez drugiego: zjedz mnie, zjedz mnie...

Redaktor Muszyński z FilmWebu stwierdził, że jeśli komuś się Nowe Porządki podobały, psioczenie teraz na Botoks jest hipokryzją. W wolnym tłumaczeniu. Ja powiem, że przerysowanie w pewnym nasileniu z zabawnej groteski, staje się tanim graniem na emocjach.

Całe szczęście, że kilka dni później pojawiła się na Netfliksie "Sztuka kochania". Oba filmy według zapewnień twórców oparte są na autentycznych wydarzeniach, to jednak bohaterowie tego drugiego zdają się mieć znacznie lepszy pomysł, jak postępować z kobiecym ciałem...

poniedziałek, 26 marca 2018

Wywiad z podróżnikiem

- Welcome Mr. Lanzarote - zawołał Kenet od progu, energicznym ruchem otwierając przesuwne drzwi do biura.

Ken był swego rodzaju mecenasem naszego wyjazdu na Kanary. Najlepsze lata spędził w Londynie, skąd wrócił do Irlandii, wybudował dom, posadził drzewo i spłodził dwie córki. Tęsknił jednak za flegmatycznym poczuciem humoru oraz brytyjskimi manierami, co roku lata więc na Lanzarotę, gdzie fajwokloków więcej niż w samym Londynie, a przy tym koszty towarzyszące odczuwalnie niższe. 

Ken zawsze jeździ w to samo miejsce, śpi w tym samym hotelu, wygrzewa się na tym samym leżaku. Lanzarota sięgnęła w jego kodeksie progu kultu i chyba łatwiej przełknąłby obelgę pod adresem własnej matki, niż gdyby ktoś szepnął złe słowo na temat jego ulubionej kałuży wystygłej lawy na zachód od afrykańskiego wybrzeża.

O ile Mary na wieść o naszych planach wyjazdu na Lanzarotę bezpowrotnie wykasowała mnie z grona znajomych na fejsbuczku, o tyle Ken zaproponował mi honorowe miejsce przy stole wigilijnym, obiecał odstąpić  własne łóżko, a gdyby wdzięki jego żony trafiały w moje gusta, to też nie tak, że nie ma o czym porozmawiać. Za co grzecznie podziękowałem, bo choć Szinejd wszystko ma jak najbardziej na swoim miejscu, byłby to dla mnie mimo wszystko ogromny krok wstecz.

- Pogoda, widzę, dopisała - uznał, taksując moją opaleniznę wzrokiem chirurga plastycznego oceniającego swoje dzieło.

- Dopisała - odparłem zgodnie z prawdą.

- Podobało się? - spytał tonem jasno dającym do zrozumienia, że błędna odpowiedź wiele może zmienić w naszych wzajemnych relacjach.

- Na kilka dni jak znalazł. Tak żeby od codzienności odzipnąć. Wstać bez pośpiechu, zamówić omlet po hiszpańsku i filiżankę doskonałej kawy w jednej z knajpek nad brzegiem morza. Przeleżeć pół dnia z książką na plaży, a wieczorem obowiązkowy tapaz i szklaneczka Jamesona za drobne.

Krajobraz kapitalny, księżycowy - gdzie nie spojrzeć krater wulkanu. Ludzi w marcu jeszcze nie tak wiele, można więc jakieś malownicze, ustronne miejsce znaleźć, by zalec z kocykiem, butelką wina i deską serów. Można jednak też za tłumem podążyć, bo tłum zwykle wie, co robi. Nas zaprowadził na Papagayo i śmy w jego kierunku ronda kapelusza w uznaniu uchylili, bo plaża jest palce lizać.

- Papagayo!? - Kenet zmarszczył czoło.

- Nie kojarzysz!? Wujcio Google zdaje się sugerować, że innej plaży na Lanzarocie nie ma. Ledwie kwadrans od Playa Blanca. I głównie dlatego, że większość trasy biegnie wyboistą drogą gruntową. Przekroczenie czterdziestki grozi nie tylko zostawieniem zawieszenia na trakcie, ale i śniadania na przedniej szybie. 

- Jakoś mi umknęło. Czyli w Playa Blanca się zaczepiliście?

- Na trzy dni. Bardzo fajny klimat. Zwłaszcza rankiem, zanim turysty wstaną i wypełzną tłumnie na deptak. Niepotrzebnie stamtąd wyjeżdżaliśmy, Costa Teguise to jakieś globalne nieporozumienie.

- Mówiłem, że to spokojna mieścina - potwierdził Ken.

- Opacznie to zrozumiałem. Nie mam nic przeciwko spokojnym mieścinom, ale tam nie ma absolutnie nic, oprócz zgrai emerytów i rencistów oblegających niedorzecznie drogie restauracje. Może za czterdzieści lat, ale póki co jestem na nie.

Szczęśliwie mieliśmy auto, więc do Costa Teguise uwiązani nie byliśmy. Pojechaliśmy do Parku Narodowego Timanfaya, gdzie trzysta lat temu wybuch wulkanu zmienił okolice w pustynię popiołu i zastygłej lawy. Wysłałem Pani Matce zdjęcie. Odpisała, że trochę księżycowo i strasznie samotnie. Być może, ale pięknie. Temperatura tuż pod powierzchnią ziemi jest wciąż tak wysoka, że do pieczenia kiełbasy potrzebny jest tylko zaostrzony patyk i niewielka łopatka.

Zajechaliśmy nad jezioro El Golfo. Anieśka kpiła, że u niej na wiosce też jest takie zielone oczko i nikt z tego hecy nie robi. 

Byliśmy w rozlewni wina Rubicon, w Ogrodzie Kaktusów i na punkcie widokowym Mirador del Rio, ale tam tak wściekle wiało, że Anieśka posłała mnie z kamerą, co by sobie później panoramę wyspy w zaciszu hotelowego pokoju obejrzała, a sama ani myślała nosa z Ibizki wychylać.



Ken skubał w zadumie podbródek i potakiwał głową, ale coś niewyraźnie.

- Dlaczego odnoszę wrażenie, że Ty nie masz pojęcia o czym mówię? - zagadnąłem podejrzliwie.

- Bo wygląda na to, że przez sześć dni więcej wyspy zobaczyłeś, niż ja przez sześć lat. Ja na Lanzarocie nie wychylam się poza trójkąt pokój-basen-bar.

Jakby w Tramore było ciut tylko więcej słońca, Irlandczycy nie wiedzieliby, co to paszport.