poniedziałek, 26 marca 2018

Wywiad z podróżnikiem

- Welcome Mr. Lanzarote - zawołał Kenet od progu, energicznym ruchem otwierając przesuwne drzwi do biura.

Ken był swego rodzaju mecenasem naszego wyjazdu na Kanary. Najlepsze lata spędził w Londynie, skąd wrócił do Irlandii, wybudował dom, posadził drzewo i spłodził dwie córki. Tęsknił jednak za flegmatycznym poczuciem humoru oraz brytyjskimi manierami, co roku lata więc na Lanzarotę, gdzie fajwokloków więcej niż w samym Londynie, a przy tym koszty towarzyszące odczuwalnie niższe. 

Ken zawsze jeździ w to samo miejsce, śpi w tym samym hotelu, wygrzewa się na tym samym leżaku. Lanzarota sięgnęła w jego kodeksie progu kultu i chyba łatwiej przełknąłby obelgę pod adresem własnej matki, niż gdyby ktoś szepnął złe słowo na temat jego ulubionej kałuży wystygłej lawy na zachód od afrykańskiego wybrzeża.

O ile Mary na wieść o naszych planach wyjazdu na Lanzarotę bezpowrotnie wykasowała mnie z grona znajomych na fejsbuczku, o tyle Ken zaproponował mi honorowe miejsce przy stole wigilijnym, obiecał odstąpić  własne łóżko, a gdyby wdzięki jego żony trafiały w moje gusta, to też nie tak, że nie ma o czym porozmawiać. Za co grzecznie podziękowałem, bo choć Szinejd wszystko ma jak najbardziej na swoim miejscu, byłby to dla mnie mimo wszystko ogromny krok wstecz.

- Pogoda, widzę, dopisała - uznał, taksując moją opaleniznę wzrokiem chirurga plastycznego oceniającego swoje dzieło.

- Dopisała - odparłem zgodnie z prawdą.

- Podobało się? - spytał tonem jasno dającym do zrozumienia, że błędna odpowiedź wiele może zmienić w naszych wzajemnych relacjach.

- Na kilka dni jak znalazł. Tak żeby od codzienności odzipnąć. Wstać bez pośpiechu, zamówić omlet po hiszpańsku i filiżankę doskonałej kawy w jednej z knajpek nad brzegiem morza. Przeleżeć pół dnia z książką na plaży, a wieczorem obowiązkowy tapaz i szklaneczka Jamesona za drobne.

Krajobraz kapitalny, księżycowy - gdzie nie spojrzeć krater wulkanu. Ludzi w marcu jeszcze nie tak wiele, można więc jakieś malownicze, ustronne miejsce znaleźć, by zalec z kocykiem, butelką wina i deską serów. Można jednak też za tłumem podążyć, bo tłum zwykle wie, co robi. Nas zaprowadził na Papagayo i śmy w jego kierunku ronda kapelusza w uznaniu uchylili, bo plaża jest palce lizać.

- Papagayo!? - Kenet zmarszczył czoło.

- Nie kojarzysz!? Wujcio Google zdaje się sugerować, że innej plaży na Lanzarocie nie ma. Ledwie kwadrans od Playa Blanca. I głównie dlatego, że większość trasy biegnie wyboistą drogą gruntową. Przekroczenie czterdziestki grozi nie tylko zostawieniem zawieszenia na trakcie, ale i śniadania na przedniej szybie. 

- Jakoś mi umknęło. Czyli w Playa Blanca się zaczepiliście?

- Na trzy dni. Bardzo fajny klimat. Zwłaszcza rankiem, zanim turysty wstaną i wypełzną tłumnie na deptak. Niepotrzebnie stamtąd wyjeżdżaliśmy, Costa Teguise to jakieś globalne nieporozumienie.

- Mówiłem, że to spokojna mieścina - potwierdził Ken.

- Opacznie to zrozumiałem. Nie mam nic przeciwko spokojnym mieścinom, ale tam nie ma absolutnie nic, oprócz zgrai emerytów i rencistów oblegających niedorzecznie drogie restauracje. Może za czterdzieści lat, ale póki co jestem na nie.

Szczęśliwie mieliśmy auto, więc do Costa Teguise uwiązani nie byliśmy. Pojechaliśmy do Parku Narodowego Timanfaya, gdzie trzysta lat temu wybuch wulkanu zmienił okolice w pustynię popiołu i zastygłej lawy. Wysłałem Pani Matce zdjęcie. Odpisała, że trochę księżycowo i strasznie samotnie. Być może, ale pięknie. Temperatura tuż pod powierzchnią ziemi jest wciąż tak wysoka, że do pieczenia kiełbasy potrzebny jest tylko zaostrzony patyk i niewielka łopatka.

Zajechaliśmy nad jezioro El Golfo. Anieśka kpiła, że u niej na wiosce też jest takie zielone oczko i nikt z tego hecy nie robi. 

Byliśmy w rozlewni wina Rubicon, w Ogrodzie Kaktusów i na punkcie widokowym Mirador del Rio, ale tam tak wściekle wiało, że Anieśka posłała mnie z kamerą, co by sobie później panoramę wyspy w zaciszu hotelowego pokoju obejrzała, a sama ani myślała nosa z Ibizki wychylać.



Ken skubał w zadumie podbródek i potakiwał głową, ale coś niewyraźnie.

- Dlaczego odnoszę wrażenie, że Ty nie masz pojęcia o czym mówię? - zagadnąłem podejrzliwie.

- Bo wygląda na to, że przez sześć dni więcej wyspy zobaczyłeś, niż ja przez sześć lat. Ja na Lanzarocie nie wychylam się poza trójkąt pokój-basen-bar.

Jakby w Tramore było ciut tylko więcej słońca, Irlandczycy nie wiedzieliby, co to paszport.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz