sobota, 7 marca 2020

Lords of the boards

Miałem osiem lat, gdy dziadek kupił mi pierwsze narty. Tego samego wieczora praktykowałem slalom gigant na dywanie w salonie, przeklinając ursynowskie budownictwo za proste podłogi, aż wykończony kilometrami wirtualnych tras śnieżnych i górskim powietrzem zasnąłem na stojąco w plastikowych butach narciarskich. 

W plenerze pierwszy zjazd zaliczyłem z górki na skraju Lasu Kabackiego. Tej samej spod której Adaś Miauczyński dzwonił na deszczu i wilki jakieś. Szybko jednak porzuciłem narty na rzecz wyścigów saneczkarskich z kolegami, które zdały się dalece bardziej integracyjne i logistycznie mniej frapujące niż samotne taszczenie desek na szczyt po każdym kilkunastosekundowym rajdzie. 

Narty odkurzyłem kilka lat później, gdy nas prawni opiekunowie na ferie zimowe w Czechach wysłali. To było zaraz po rozpadzie Czechosłowacji. Organizacja stała wówczas na tak wysokim poziomie, że dopiero w połowie turnusu nasz instruktor z niejaką konsternacją stwierdził studiując mapę na ścianie lokalnego szynku, że właściwie to nie w Czechach jesteśmy, a na Słowacji.

To było sztampowe zimowisko początku lat dziewięćdziesiątych. Do późnego popołudnia śmigaliśmy na nartach, a wieczorami graliśmy we flirt, wariata, albo zbieraliśmy się w sobie, by poprosić dziewczynę do tańca na dyskotece w świetlicy. Dolary wymienialiśmy u cinkciarzy na korony, które następnie przepuszczaliśmy na cole - czterokrotnie tańszą po tej stronie granicy.

Jazda na nartach jako taka okazała się banalnie prosta. Póki nie pojawiła się konieczność hamowania. Gruby podczas jednego ze zjazdów nabrał tak imponującej energii kinetycznej, że minął dolną stację wyciągu i wjechał jakiej słowackiej starowince do sadu. Gdyby nie pokaźnych rozmiarów metalowy kontener pośród pokrytych śniegiem jabłoni, przedarłby się pewnie przez leśną granicę do Węgier.   

Na tym dziadkowe narty zakończyły piękną, acz krótką karierę, gdy je bowiem wyciągnąłem z pawlacza po raz kolejny, sięgały mi już ledwie do pasa. Namówiłem rodziców na kolejne deski,  kładąc nacisk na obecność ski-stopów, co bym - jak to drzewiej bywało - nie był zmuszony po co bardziej spektakularnym upadku zjeżdżać na jednej narcie desperacko starając się dogonić drugą. Dla odmiany rodzice namówili mnie na jednoczęściowy kombinezon w kolorze zajebistego błękitu żywcem wyjęty z teledysku Wham!. Niemal dekadę później byłem ze znajomymi w Chorwacji. Jednego wieczoru poprzebieraliśmy się dla hecy w letnie sukienki koleżanek, a mimo to nie zdołałem wyglądać mniej męsko niż we wspomnianym kombinezonie. Niemniej mój talent na stoku eksplodował i mimo antykoncepcyjnego outfitu wróciłbym z ferii trzymając się za łapkę z dziewczyną, do której wzdychało pół szkoły, gdybym się na ostatniej prostej nie okazał zasmarkanym gówniarzem.

Dopóki nie poznałem Anieśki moim życiowym celem było wynalezienie wehikułu czasu, by cofnąć się do tego wyjazdu i wbić młodszemu sobie nieco rozumu do głowy przy pomocy plecaka z butami narciarskimi. Kierunek studiów nawet pod tym kątem wybrałem, ale tam poznałem Anieśkę i już mi żal jakby było mniej.

Z tego samego okresu pochodzi moje najświeższe wspomnienie białego szaleństwa, bowiem wówczas koleżka z roku wymyślił wyjazd do Białki Tatrzańskiej, a w czasach studenckich dużo głupsze pomysły znajdywały poklask. Na przykład: dobra, teraz zjeżdżamy dziczą (czyli nieratrakowaną stroną stoku). W efekcie w Białce zaliczyłem swoje pierwsze, acz całkowicie niezamierzone salto, zakończone niezwykle widowiskowym ryciem śniegu paszczą jak koparka Caterpillar.

Również w Białce dorzuciliśmy chrustu pod płomień odwiecznego konfliktu na linii narciarze - snowboardziści. Zachęceni wysokimi notami za wspomniane salto przenieśliśmy się do Snowparku, zasmakować nieco bardziej wyczynowego narciarstwa. Nieco za późno wówczas, bo już po eleganckim wybiciu się z progu, zorientowałem się, że w okolicy punktu konstrukcyjnego  skoczni wypoczywa beztrosko na śniegu jeden ze snowboardzistów. Cudów w powietrzu niczym postać z kreskówki dokonywałem, by uniknąć kolizji, a po szczęśliwym lądowaniu uznałem za stosowane wdrapać się kilka metrów, by wymienić z delikwentem uprzejmości.

- Kolego - zagadnąłem. - A ty musisz tak się u stóp skoczni wylegiwać?
- A ty kolego musisz się na tych dwóch deskach do Snowparku pchać - odparł pytaniem na pytanie. - To jest teren dla snowboardzistów!
- A skąd taki pomysł!?
- Helloooo! SNOWpark. SNOWboard.

Stąd taki zaskoczony byłem, gdy w grudniu wchodziłem na Snowdon, a wokół ani pół snowboardzisty...

Z Anieśką zaczynałem wówczas dopiero romansować, także po tygodniu rozłąki ja byłem Skrzetuskim, a ona Kurcewiczówną. Gdy pociąg z Zakopanego z naszą dzielną brygadą na pokładzie wtoczył się kole północy na  Dworzec Centralny, Anieśka czekała na peronie, by pomóc mi wytaszczyć narty i zaprowadzić do swego mieszkania na warszawskim Śródmieściu, gdzieśmy do godzin porannych rywalizowali, kto tęsknił bardziej.

To był mój ostatni, a Anieśki jedyny kontakt za nartami, które przyglądały się rywalizacji oparte o ścianę w przedpokoju. Bardzo śmy nad tym faktem przez kolejne piętnaście lat ubolewali, bowiem w środowisku ludzi gór nie potrafić jeździć na nartach zwyczajnie nie wypada. Gdy więc znajomi spod Wrocławia zaproponowali wspólny wyjazd do Austrii, a przy tym zobowiązali się ogarnąć kwestie logistyczne, sprzętowe, kwaterunkowe oraz szkoleniowe, o ile stawimy się do odbioru na jakimś nieszczególnie odległym od Innsbrucka lotnisku, nie potrafilibyśmy wykminić żadnej wymówki, nawet gdybyśmy wskutek chwilowego zaćmienia umysłowego chcieli.

Jaraliśmy się na ten wyjazd jak ksiądz na wieść o nowym ministrancie, tym większe więc było rozczarowanie, gdy na na dwa dni przed planowanym wyjazdem znajomi wydygali się Wirusa i oddali walkowera.

Na monachijskim lotnisku stanęliśmy więc bez sprzętu, transportu, ani specjalnej ochoty na citybreak'a, bowiem stolicę Bawarii zeszliśmy wzdłuż i wszerz półtora roku wcześniej.

A na koniec, ciut w charakterze ostrzeżenia, że w Internecie nic nie ginie, ciut w charakterze wspomnienia za czasami, które się nie wrócą i ciut dla śmiechu:...

7 komentarzy:

  1. :D
    Pięknie opisana przygoda z nartami. Aż mi się przypomniały własne deski Moskwa i ostatni zjazd zakończony efektownym odesłaniem nart do ichniej Krainy Wiecznych Szusów. Janusz Meissner także opisywał przedwojenne wypady na narty w swoim zbiorze opowiadań "Opowieści pogodne". Trudno zdobyć, ale gorąco polecam na masaż przepony. ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Chciałby zobaczyć w jakiż to ekwilibrystyczny sposób udało Ci się odesłać narty na drugą stronę. Ja jestem powszechnie znany z tego, że potrafię w ciemnym pokoju przywalić dużym palce w szafkę, której tam wcale nie ma, ale nart mi się jeszcze uszkodzić nie udało.
    Choć w Białce wystartowałem kiedyś nieco spóźniony do trzyosobowego krzesełka na wyciągu. Jako, że byłem nieco z tyłu krzesełko zgarnęło mnie zataczając łuk, wiec zamiast na środek, trafiłem na zewnętrzne siedzenie. W efekcie jeden z narciarzy wylądował mi na kolanach, narty nam się poplątały i ogólnie było nieco niezręcznie.
    W Moskwie pewnie by mnie na to pod mur postawili...

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie popisałem się interpunkcją i tak wyszło. Moskwa to marka (nazwa) nart biegowych z ZSRR. Bo napomknąłem rodzicom, że chętnie bym na nartach pojeździł więc sprawili mi drewniane deski. A że sami nigdy na nartach nie jeździli, to i nie znali różnicy. Wiązania były w formie pasków z taśmy parcianej i trzymały tylko przód buta, więc o kierunku jazdy decydowały narty a nie narciarz. W Świnoujściu tras zjazdowych nie uświadczysz ale kilka pagórków jest. Którejś zimy, we wczesnych latach osiemdziesiątych wybraliśmy się z kumplami na sanki i narty do jednego z parków. Znaleźliśmy w miarę strome wzniesienie i cieszyliśmy się zimowymi sportami. Z tym, że ja tylko dwa razy. To znaczy tylko raz się cieszyłem, bo przy drugim zjeździe nie zmieściłem się między dwoma drzewami, a że to końcówka stoku była i prędkość niemała to narta, którą o drzewo zahaczyłem, eksperymentu tego nie wytrzymała. Całe szczęście, że koledzy sankami dysponowali, bo kiedy już mnie rozplątali, okazało się, że coś mi tam w nodze przeskoczyło i o własnych siłach do domu nie doczłapię. Niemniej szacunek i uznanie w oczach kolegów miałem jeszcze ze dwie kolejne zimy, mimo braku nart. ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Interpunkcją popisałeś się bezbłędną. To ja - człowiek małej wiary - uznałem, że umknął Ci przecinek.
    Rozumiem, że to dobrych kilka zim temu było, ale mój szacunek oraz uznanie masz dozgonnie. Nie słyszałem o takich akrobacjach od kiedy mój ojciec wsiadł na moje sanki na szczycie wzniesienia, a na dole już mknął na czymś co tratwę przypominało...

    OdpowiedzUsuń
  5. Puk, puk!

    Przyszłam złożyć zażalenie!

    Jeszcze do niedawna tak pięknie szło, Szanownemu Koledze, co najmniej jeden wpis miesięcznie, a tu nagle taka posucha w kwietniu! Dałby, kolega, jakiś wpis na dobry początek maja!

    Zniesmaczona Taita ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. Już już, piszę. Bajkę o Królewnie Śnieżce. Ale idzie jak po grudzie. W charakterze rekompensaty w maju uzewnętrznię się po dwakroć. Zgoda?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bajka na dobranoc! Cudownie!

      Dziękuję za pozytywne rozpatrzenie mojej prośby! Te wszystkie lata pracy w Aldiku jednak nie poszły na marne - do perfekcji opanowałeś sztukę pacyfikowania krnąbrnych i roszczeniowych klientek :)

      Uszanowanko ;)

      PS. A wpis na pewno będzie bajecznie przyjemny w czytaniu - as always!

      Usuń