piątek, 6 kwietnia 2018

Gastrofaza

Spontanicznie nam ten wyjazd wyszedł. Jeszcze rankiem spodziewałem się, że po wielkanocnym śniadaniu wciągniemy wysłużone buty na stopy i ruszymy poświęcić jajka w górskim potoku... jakkolwiek by to nie brzmiało. Anieśce jednak bułka z kozim serem, jajecznicą i plasterkiem wędzonego łososia okraszonym musztardowo-miodowym dressingiem z kaparami zasmakował na tyle, że zasugerowała uczynić to motywem przewodnim tegorocznych świąt i wybrać się na Food Festival do Galway. Konie kazałem więc zaprząc i dwie godziny później stanęliśmy na zachodnim wybrzeżu.

Na miejsce trafiliśmy nawet się nie starając. Tam, gdzie ledwie sześciokilometrowa rzeka Corrib wpada do zatoki Galway, szereg targowych stoisk otaczał niewielki skwerek, a unoszący się nad namiotami zapach nie pozostawiał wątpliwości co do tego, co się tam wyprawia. Niemniej dla pewności ktoś zawiesił stosowny wejgwajzer na słupie nieopodal. Do góry kołami, ale kudos za dobre chęci.



Od ilości straganów w głowie się zakręcić nie mogło, kapryśnym jednak trzeba by być przeokrutnie, by nie znaleźć niczego pod swoje podniebienie. Repertuar festiwalu ciągnął się od nieśmiertelnych burgerów, przez naleśniki, kuchnie tajską, meksykańską i wegańskie eksperymenty, po klasyczne smoothasy i wszystkocomożnazrobićzawokado.

W pierwszym odruchu uznaliśmy słowo "festiwal" za mimo wszystko nieco nieprzystające do kilku budek serwujących ciepłą strawę, zawiesiwszy jednak na dłużej oko na zdobycznej broszurce, odkryliśmy, że nie koniec na tym, bowiem okoliczne garkuchnie również trzy grosze do eventu postanowiły dorzucić. Także gdyby ktoś zapragnął własnoręcznie pizzę zmontować lub pomieszać kolorowe koktajle, to proszę bardzo.

Po krótkim namyśle zdecydowaliśmy się na degustację wina w restauracji Martine`s. W gustownie urządzonym pomieszczeniu na piętrze przyjęła nas sama właścicielka. Na prędce przybliżyła historię lokalu, który wyewoluował z okiennego parapetu, na którym Martina przeszło ćwierć wieku temu wystawiała berbeluchę. Początkowo roboty własnej, a dokładniej pochodzącego z Rosji męża, później trunki importowane, doskonałej jakości, bowiem do wina - jak sama zapewniała - nosa miała, jak mało kto.

Po tym wstępie Martina odkorkowała butelkę Sancerre, a jej zmysłowa asystentka napełniła stojące na stole kieliszki. Nasza ochmistrzyni uczuliła, by winem zamieszać, kładąc eligancko dwa palce na stópce, co by ciut pooddychało, uwolniło bukiet i aby zmyć z wewnętrznych ścianek śladowe pozostałości detergentu. Chwilę rozwodziła się na temat korka, zapewniła, że butelki zalakowane ordynarną nakrętką bynajmniej nie skrywają zawartości drugiego sortu, o ile nie zostały napełnione więcej jak trzy lata wcześniej. Brak dostępu powietrza sprawia, że wino po tym czasie marnieje.

Wyjaśniła jak trzymać kieliszek, jak oceniać barwę czerwonego wina. Gorąco namawiała, by na winie nie oszczędzać, bo nie warto. Zwłaszcza w restauracji, gdzie dyszka w tę czy we w tę różnicy nie czyni. Mnie jednak na swoją stronę nie przeciągnęła. Żadne z degustowanych win, oscylujących wokół czterdziestu euro za butelkę, nie podeszło mi bardziej niż nasz ulubiony Animus z jednego z popularnych dyskontów. Za 7,99...

Pomiędzy kieliszkami, na stołach stały "spluwaczki", co by biesiadnicy nie padli na deski przed ostatnią rundą. Na niewiele się to jednak zdało, wszak Klasyk napisał "nie wylewaj waćpan wina". W efekcie w okolicy argentyńskiego Pinot Noir pytania od publiczności poczęły merytorycznie pikować i w sposób coraz bardziej oczywisty goście zaczęli się domagać gotowej wiązanki degustacyjnych terminów, by zabłysnąć podczas grupowego wyjścia do restauracji. Co mniej dyskretni robili notatki na wymiętej serwetce.

Po szóstym kieliszku dwie damy naprute już były, jak po dobrej imprezie, a słowo "fab" padało coraz częściej, coraz wyższych sięgając częstotliwości. Z ulgą więc opuściliśmy lokal, mimo że na zewnątrz mżyło.

Gwiżdżąc na deszcz, weszliśmy między stragany niewielkiego bazarku, gdzie natknęliśmy się na koleżkę w kaloszach po pachy, co handlował świeżymi ostrygami. Skosztowawszy skropionych cytryną mięczaków, bez wahania poprosiliśmy o tuzin na wynos i ruszyliśmy w drogę powrotną.



W domu mamy idealny do ostryg nóż - krótki, o sztywnym ostrzu w kształcie wyciągniętego trójkąta. Przy tym stary jest i najlepsze lata dawno ma za sobą, więc nie żal go o twardą skorupę wyszczerbić. Niestety gdzieś się zapodział. Anieśka ma zwyczaj odkładać rzeczy w miejsca, której w danej chwili najbardziej wydają się w zasięgu, także najpewniej za kilka dni znajdzie się w cukiernicy bądź pudełku z proszkiem do prania. To jednak za kilka dni, a do ostryg trzeba się było dobrać natychmiast, bo wino na stole, Botoks w DVD...

...Botoks...

Żebym ja wiedział, jak zły to będzie film, to bym te ostrygi w spokoju zostawił, miast się do nich płaskim śrubokrętem dobierać, ryzykując przy tym, że sobie dłoń do blatu z okazji Wielkanocy przybiję. Zjedzenie zwróconych w kierunku ekranu mięczaków był aktem miłosierdzia. Niemal słyszałem, jak krzyczały błagalnie jeden przez drugiego: zjedz mnie, zjedz mnie...

Redaktor Muszyński z FilmWebu stwierdził, że jeśli komuś się Nowe Porządki podobały, psioczenie teraz na Botoks jest hipokryzją. W wolnym tłumaczeniu. Ja powiem, że przerysowanie w pewnym nasileniu z zabawnej groteski, staje się tanim graniem na emocjach.

Całe szczęście, że kilka dni później pojawiła się na Netfliksie "Sztuka kochania". Oba filmy według zapewnień twórców oparte są na autentycznych wydarzeniach, to jednak bohaterowie tego drugiego zdają się mieć znacznie lepszy pomysł, jak postępować z kobiecym ciałem...

7 komentarzy:

  1. Puk, puk! Żyjesz, kolego? Stawiać krzyżyk na blogu czy można mieć nadzieję na rychły powrót?

    OdpowiedzUsuń
  2. Żyję. Dzień dobry. Rychły raczej nie, ale jeszcze ostatniego słowa nie powiedziałem

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O jaa! Nie dość, że żyjesz, to jeszcze odpisujesz w błyskawicznym tempie, a ja - człowiek małej wiary - na zbyt wiele nie liczyłam... A tu taka niespodzianka!

      Najważniejsze, że żyjesz. To chciałam wiedzieć :)

      To czekam. Byleby to było jeszcze przed końcem tego roku ;)

      Usuń
    2. Żyję, odpisuję, pełen serwis. Może nawet kolejną odę do frittaty sklecę, co by wyjść naprzeciw Twoim oczekiwaniom. Stay tuned :)

      Usuń
    3. Uwierzę, jak zobaczę i przeczytam nowy wpis! Póki co nadal jestem w żałobie po Twoim nagłym i przedwczesnym zaginięciu w akcji!

      Usuń
    4. Nasz klient nasz pan. Piszę. Zajrzyj jutro

      Usuń
  3. Pełen serwis i pełna dobrowolność w wyborze tematyki - w końcu Ty tu rządzisz - pisz zatem, kolego, o czym tylko chcesz, bylebyś pisał! :)

    Kiepski ze mnie chemik, ale lubię kulinarne eksperymenty, więc od czasu do czasu zamieniam kuchnię w laboratorium :) Pierwszy kontakt z frittatą był bardzo dobry, drugi nie może być gorszy. Jeśli jesteś w posiadaniu jakichś tajemnych receptur, godnych uwagi, to ślij i się nie zastanawiaj ;)

    A tymczasem żegnam się w ten kapryśny, lekko deszczowy dzień, bo za chwilę wybywam do hrabstwa Clare :) Zachciało się babie wyjazdu... :)

    OdpowiedzUsuń