poniedziałek, 25 maja 2020

Królewna Śnieżka

Jak dotąd Wirus kosztował nas narty w Austrii, plażę nudystów na Teneryfie, Wielkanoc w Dingle, urodziny w Polsce i wakacje w Indonezji. A także osiemnaste urodziny Princessy, które planowaliśmy wyprawić z wielką pompą, tortem i prezentami. Na to co spotkało plany wyjazdu w góry Kazachstanu, obrońcy życia poczętego zastrzygliby uszami. Czyli w ogólnym rozrachunku, do przeżycia. Zwłaszcza zważywszy, że dla niektórych okazało się ... nie.

Rzutem na taśmę udało nam się wymyślić wypad do Czech, gdy Wirus dopiero nieśmiało się Europie przedstawiał, bo choć narty przepadły, bilety lotnicze do Monachium nie. Na prędce zorganizowaliśmy więc kompaktowego SUVa na niemieckim lotnisku i ruszyliśmy w pięciogodzinną podróż do Pec pod Sněžkou.

Zwykle nie przywiązujemy wielkiej wagi do standardu hotelu, skoro planujemy w nim spędzić góra osiem godzin i to w znakomitej większości z zamkniętymi oczami. Przyzwoite noty na booking.com, prywatna łazienka i śniadanie przeważnie załatwiają sprawę. Tym razem jednak uznaliśmy, że jak już ryzykować kwarantanną, to chociaż otoczeni luksusem.

Na miejsce dotarliśmy wieczorem, bagaże zostawiliśmy w progu hotelowego pokoju i bez zwłoki ruszyliśmy na poszukiwanie czeskiego piwa i knedli. To ja, bo Anieśka gwiżdżąc na rarytasy lokalnej kuchni, rzuciła się z zapałem na michę żeberek.

Wróciwszy do hotelu wygrzebaliśmy z torby klapki i podreptaliśmy na najwyższe piętro budynku do sauny. Na recepcji pani Czeszka uczuliła nas, że po godzinie 20 stroje kąpielowe nie są dozwolone.  Początkowo myślałem, żem się tylko pogubił w zawiłościach czeskiego języka, ale nic z tych rzeczy. Nim jednak zdążyłem zapytać, czy mam się w związku z tym stawić w fińskiej łaźni pod krawatem, znająca mój brak obycia Anieśka wbiła mi boleśnie łokieć w żebro.

SPA pepiki odstawili palce lizać. Kafelki równe, fugi proste, stonowane kolory skąpane w miękkim półmroku i dyskretna muzyka - niby żadna rewolucja w branży, ale poczułem jak napięcie opuszcza mięśnie, nim jeszcze zamoczyłem kuper w jacuzzi po drodze do jednej z czterech saun suchych o szerokim spektrum temperatur. Od przyjemnego ciepełka po piec hutniczy z ostrzeżeniem na drzwiach, by nie wiercić się na rozgrzanych deskach, co by ognia nie zaprószyć.

Pod krawatem nikogo nie było, ale nie tak, że nikomu nic nie dyndało. Pepiki mocno są w temacie nagości wyluzowani, niebezpiecznie wręcz ocierając się o ekshibicjonizm. Panowie bezwstydnie paradowali z ręcznikiem na ramieniu, panie niestety desperacko starały się naciągnąć go na nos jednocześnie nie odsłaniając kolan.  Pomiędzy sesjami w piecu hutniczym taka parka wylegiwała się na obszernej leżance, siorbiąc wodę z cytryną. W nogach leżanki ułożył się kolega parki w pozycji Rzymianina skubiącego winogrona. Ręcznik zostawił na wieszaku...

Zupełnie to nie irlandzkie. Gdy swego czasu wspomniałem Dżejsonowi, że na Lanzarocie wylądowaliśmy niechcący na plaży nudystów, a wylądowawszy uradziliśmy bez zbędnych ceregieli wtopić się w tłum, obrzucił mnie spojrzeniem tak zniesmaczonym, jakbym 36-letniego Macallana zmieszał z colą.

- There is no need for that - stęknął z wyrzutem.
- Oczywiście, że jest need for that - odparłem wówczas rozbawiony - jeśli chcesz uniknąć tyłka jak aspiryna. 

Tymczasem w czeskiej saunie Anieśka po raz kolejny postanowiła wtopić się w tłum. Bez krępacji zawiesiła bawełniany ręcznik na wieszaku, wparowała do najcieplejszej sauny i od progu zawołała do spoconej gawiedzi: suńcie wory panowie, dama przyszła!

Wypociwszy toksyny z organizmu na miękkich nogach wróciliśmy na kwaterę, zgarnęliśmy porzucone w holu bagaże,  po raz pierwszy zapuściliśmy głębiej na pokoje i witki nam opadły oraz równocześnie jęknęliśmy: .... ej!

Niby poszczególne elementy naszego luksusowego apartamentu się zgadzały, całość już jednak nie. Jak kobieta z pięknym oczami, kształtnym nosem, ponętnymi ustami, ale brzydką twarzą. Pokój był klaustrofobiczny, łóżko sięgało od ściany do ściany, ogrzewanie nie działało, okno wychodziło na dudniący przesterowanym basem klub muzyczny, a w mikroskopijnej łazience zamknięcie za sobą uchylanych do środka drzwi wymagało wykonania manewru zawracania na trzy.

Przywołałem na ekran telefonu zdjęcie pokoju z potwierdzenia rezerwacji. Anieśka zerknęła mi przez ramię, zawyła żądzą mordu i ruszyła stanowczym krokiem w kierunku recepcji. Aż mi się szkoda recepcjonisty zrobiło. Prawie.

Po chwili Anieśka wróciła oznajmiając, że recepcja jest zamknięta, a pozostawiony na biurku numer telefonu kontaktowego nie odpowiada. Uradziliśmy więc, że mord przełożymy na rano, a póki co podejmiemy uczciwą próbę zmrużenia oka, mimo mózgu pulsującego bezwarunkowo w rytmie dobiegającego z zewnątrz dubstepu. 

Rankiem zmarznięci, z przekrwionymi oczami i dzwonami anielskimi w wersji elektronicznej wciąż dudniącymi w głowie zeszliśmy do lobby i dawaj grzecznie tłumaczyć szczypiorowi na recepcji, że coś chyba nie teges. Szczypior wysłuchał cierpliwie, z uprzejmym zainteresowaniem przyjrzał się zdjęciom pokoju na potwierdzeniu rezerwacji, po czym z pełną powagą oświadczył, że pokój jest w porządku, to zdjęcia na booking.com są niewłaściwe, a muzyka na żywo w klubie po drugiej stronie ulicy gra co sobotę, na co nie mają wpływu.

- A nie można było nas zakwaterować w pokoju wychodzącym na przeciwną stronę hotelu? 
- Przykro mi madame, ale jesteśmy w pełni zarezerwowani - Szczypior z przepraszającym uśmiechem wyrecytował fundamentalną formułkę branży hotelarskiej.
- Dobrze - westchnęła Anieśka zrezygnowana. -  Poprosimy w takim razie zwrot należności za drugą noc i będziemy się, prawda, zbierać.

Szczypiorowi kąciki ust się nieco obsunęły, coś bąknął o telefonie do menedżera, a kwadrans później przenosiliśmy bagaże do pięknego, przestronnego pokoju z maleńkim balkonikiem wychodzącym na drugą stronę hotelu i malowniczy zimowy krajobraz z wartkim strumykiem i obficie przyprószonym śniegiem zagajnikiem w rolach głównych.

Ukontentowani założyliśmy czapki z pomponem i zanurzyliśmy się w przykryte białą pierzyną regle. 




Jest taka scena w Ratatuj, gdy pełen gorzkiego sceptycyzmu Ego próbuje przygotowanego przez Remy'ego ratatouille, a pierwszy kęs przenosi go do czasów dzieciństwa, pogiętego roweru, zbitego kolana i mamy, która posyła to wszystko w niepamięć porcją duszonych warzyw po nicejsku.

My sceptyczni nie byliśmy, niepodobna być bowiem sceptycznym, gdy wkoło las, biało, pod butami skrzypi gruba warstwa śniegu, nad głowami strzeliste świerki pukają do nieba, a zasp po obu stronach drogi ledwie kominy drewnianych chat wyzierają. Cała reszta się zgadzała. Winter Wonderland jak w poprzednim życiu, bowiem w Irlandii... wiadomo, śnieg występuje niemal wyłącznie w postaci płynnej. Patryk zdaje się nie tylko węże z Wyspy pogonił.


Plan uknuliśmy arcyznakomity. Wejście na Śnieżkę nie przedstawia większych trudności, także na czeski wierzchołek ciągną pielgrzymki jak do Woodiesa w ostatni poniedziałek. Uznaliśmy więc, że zimą, w czasach zarazy szansa na uniknięcie tłumów będzie większa. I nie przeliczyliśmy się. Gdy tylko szeroki leśny trakt przeszedł w wąską, pnącą się ścieżkę, ruch na trasie drastycznie zmalał. Do samej polskiej granicy trafiliśmy jedynie na grupkę pensjonariuszy Domu Wypoczynkowego "Złota Jesień", zmierzających w przeciwnym zresztą kierunku, po tym jak roztropnie uznali, że Śnieżka Śnieżką, ale w miastowych kozaczkach no pasaran!

Kudos za dobrą decyzję, bowiem za górną linią lasu czekała na nas taka zawierucha, że nasikochaniseniorzy rozjechaliby się po zamarzniętym wypłaszczeniu, jak krążki do cymbergaja. A my wraz z nimi, gdyby nie buty uzbrojone w raczki.


W okolicy Domu Śląskiego arcyznakomity plan ciut nam się posypał, od strony polskiej ciągnęła bowiem nie tylko zawierucha, ale i tabuny ludzi. Szczęśliwie wobec gęstej mgły na szczycie wykonanie zdjęcia pozbawionego bohaterów drugiego planu nie nastręczało większych trudności. Acz po wszystkim chwilę kręciliśmy się w kółko nim odnaleźliśmy statyw z aparatem.

W drogę powrotną ruszyliśmy w doskonałych humorach. Nie dość, że ledwie zaczął się marzec, a my już wznowiliśmy projekt Korony Europy, to jeszcze na dole czekało piwo w góralskiej chacie z ogromnym paleniskiem.

Żebyśmy my wówczas wiedzieli, jak to się wszystko lada moment spektakularnie pop...

5 komentarzy:

  1. :D :D :D
    Tak mi się podobało, że nawet nie będę się gniewał o ten, ze śmiechu, opluty monitor. :)
    Naprawdę nie wiem, dlaczego takie talenty jak Twój, czy naszej koleżanki od zwiedzania zabytków (między innymi), "marnują" się wykonując prozaiczne prace. Pisz więcej, proszę. Nie marzę o płodności z początków bloga, ale takie obiecane Taicie dwa wpisy w miesiącu są mile widziane.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za dobre słowo, sorry za monitor. Niestety jedynie za prozaiczną pracę znajdują się chętni mi zapłacić.

      Usuń
  2. Ja tu dziś występuję w charakterze komornika, wszak dziś ostatni dzień miesiąca - ostatnia szansa na dotrzymanie obietnicy o dwukrotnym uzewnętrznieniu się. Z czystej kurtuazji przypominam się już teraz, a nie na minutę przed północą. Internet pamięta ;)

    PS. No, really, there's no need for that! #TeamDzejson!

    OdpowiedzUsuń
  3. Sorewicz, dotrzymywanie terminów nigdy nie było moją mocną stroną.
    Swoją drogą nie podejrzewałem Cię o taką pruderię. Nigdy nie opalałaś się topless?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nigdy! (mniemam, że opalanie się w solarium się nie liczy). Ani topless, ani botomless. Strasznie pruderyjna ze mnie prukwa, ale nadrabiam pod innymi względami :) Ja nawet na ginekologa wybieram sobie kobiety! Amiszki już tak mają ;)

      Poza tym nie przepadam za opalaniem. Co tu dopiero mówić o robieniu tego nago (to już podchodzi mi pod ekshibicjonizm)! Do dziś mam koszmary po tym, jak kilkanaście lat temu niczego nieświadoma zapuściłam się do zakątka nudystów na Forty Foot, i zobaczyłam pomarszczonego staruszka i jego... a nieważne!

      Usuń