tag:blogger.com,1999:blog-37827940243519417352024-03-13T03:16:24.834+00:00Guinness & SchnitzelMiSzAhttp://www.blogger.com/profile/04235441101170096286noreply@blogger.comBlogger358125tag:blogger.com,1999:blog-3782794024351941735.post-52407019058524303142022-03-16T17:48:00.003+00:002022-03-16T17:49:39.040+00:00Slumdog<p style="text-align: justify;">Wraz z przeprowadzką na Antypody zrzekliśmy się niejako statusu głównej mniejszości narodowej, a co za tym idzie także polskich napisów na Netfliksie, nieograniczonego dostępu do musztardy Roleski i mrągowskiej maślanki oraz szeregu mniej lub bardziej istotnych benefitów. Zadowolić musimy się knajpą z tradycyjną polską kuchnią, gdzieśmy bodaj wszystkich tutejszych znajomych zaprosili już na deskę pierogów i irlandzkim pubem.</p><p style="text-align: justify;">W irlandzkim pubie, dość przewrotnie i ryzykownie nazwanym Chelsea, co poniedziałek odbywa się quiz. W języku angielskim, acz przed dwoma dniami kroczyliśmy w kierunku czarnego neonu ze złotą harfą z przekonaniem, że choćby był po niemiecku (quiz, nie neon), to my będziemy spritem. Zdawać by się mogło, że w grupie sześciu osób, o siedmiu różnych narodowościach i szerokim spektrum wieku, zainteresowań oraz specjalizacji skazani byliśmy - jak mawiał Jan Tomaszewski przerywając fascynujące opowieści o swej opasce na włosach - na zwycięstwo.</p><p style="text-align: justify;">Papiery mieliśmy na wygraną, póki nie okazało się, że w związku ze zbliżającym się Dniem Świętego Patryka niemal każda kategoria quizu odnosiła się do Irlandii, także równie dobrze w szranki mogłem stanąć sam. A może i wyszedłbym na tym lepiej, bowiem kolega ze Stanów przekonał mnie, że Carnegie Hall znajduje się w Pittsburgu.</p><p style="text-align: justify;">Dobra, żartuję. Każdy dołożył cegiełkę pod przyzwoity wynik, który ostatecznie osiągnęliśmy. Zawody otworzyło pytanie o nazwisko prezydenta Irlandii. Kreśląc nierówne kulfony na quizowym formularzu dziękowałem w duchu Pani Matce, która kilka lat temu zagadnęła mnie o to samo, a że w odpowiedzi byłem jedynie w stanie ze wstydem studiować czubki własnych pantofli, postanowiłem być of tej pory nieco bardziej na bieżąco z sytuacją ustrojowo polityczną drugiej ojczyzny.</p><p style="text-align: justify;">Po pierwszej rundzie na pozostałe jedenaście ekip patrzyliśmy kpiąco ze szczytu tabeli. Geografią Irlandii wyścieliliśmy sobie fotel lidera, a potem ... potem było już tylko gorzej. Przez Oscary jeszcze jako tako przebrnęliśmy, choć Irlandia w tym temacie największe triumfy święciła, gdy większość naszej ekipy wchodziła pod drabinie na nocnik. Przez noblistów kuśtykaliśmy już na jednej nodze, a w kategorii muzyka na niemal każde pytanie w akcie desperacji odpowiadaliśmy U2, licząc, że coś chwyci. </p><p style="text-align: justify;">Nic nie chwyciło.</p><p style="text-align: justify;">Dna sięgnęliśmy w kategorii Irlandzcy naukowcy, gdzieśmy na dziesięć możliwych punktów zdobyli okrągłe i wcale nie przynoszące wstydu ZERO. NIC. NOTTING. NADA! URWAŁ NAĆ.</p><p style="text-align: justify;">Jeszcze się na koniec od rzeczonego dna odbiliśmy, acz że Guinness jest w rzeczywistości rubinowo czerwony, dowiedziałem się dopiero podczas odczytywanie prawidłowych odpowiedzi. Pod każdym kątem się wślipialiśmy w uniesiony pod słabe światło kufel, a zawartość za nic w świecie nie chciała być czerwona.</p><p style="text-align: justify;">Ostatecznie uplasowaliśmy się tuż za podium, a w międzyczasie na jaw wychodzić poczęły kompromitujące fakty. Nikt przy stole nie słyszał kawałka Briana Adamsa Everything I do, znanego również pod alternatywnym tytułem Piosenka z Robin Hooda. Nikt nie oglądał Tootsie. Na litość boską, nikt nie wiedział jak wygląda VW Garbus. Lata zaczęły mi ciążyć. W każdym razie do momentu dzielenia rachunku, gdy okazało się, że Białoruś 1, Francja 1 + zapiekanka, Niemcy i Austria 2, USA 3, Unia Polsko-Irlandzka 147. A na koniec rozdysponowałem towarzystwo do komunikacji zbiorowej, odprowadziłem do domów, wróciłem na kwadrat i przed spaniem łyknąłem rozdział arcydzieła Terry'ego Pratchetta, co by śniło mi się kolorowo i zabawnie. </p><p style="text-align: justify;">Rankiem zerwałem się z wyra o szóstej i jeszcze przed pracą pomknąłem na z dawna zaplanowane pobranie krwi. Pielęgniarka utoczyła mi niewielki antałek 0 Rh+, po czym z konsternacją spojrzała na fiolkę. Na mnie. Znów na fiolkę. Uniosła naczynie do światła i podobnie jak ja poprzedniego wieczora starała się dopatrzeć czerwonego koloru w czarnym płynie.</p><p style="text-align: justify;">Po chwili, ciut zaczepnie jak na mój gust, postawiła na biurku plastikowy kubek i gestem wskazała na toaletę. </p><p style="text-align: justify;">Z niejaką satysfakcją czterokrotnie wracałem po nowy kubek. Z całego pośpiechu poranną toaletę zmuszony byłem ograniczyć do pucowania zębów...</p>MiSzAhttp://www.blogger.com/profile/04235441101170096286noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-3782794024351941735.post-78347554934686687282021-12-23T07:22:00.003+00:002021-12-23T10:53:50.385+00:00Pokolenie IKEA<p style="text-align: justify;">Trzeci kwartał już mija odkąd zamieniłem Guinnessa na sznycla. Drugi, odkąd na wiedeńskim lotnisku zjawiła się do odbioru Anieśka. Historycy uważają ten moment za koniec ery kawalerskiej, acz stwierdzenie, żem ją po kawalersku spędził, byłoby trzeszczącym niepokojąco nagięciem luźnej interpretacji Ósmego Przykazania, bom ku temu nie posiadał narzędzi. Te przybyły kilka ino dni przed Anieśką, więc ostatnie chwile do przyjazdu Pani Mego Serca i Łoża zamierzałem odliczać gniotąc pada do xBoxa do pojawienia się odcisków (i jak mówię pada do xBoxa, to mam na myśli PADA DO XBOXA!), acz manele nasze dotarły w ilości 141 (słownie: stu czterdziestu jeden) pudeł. OK, niektóre pudła wypełnione były w połowie folą bąbelkową, bądź gazetami. Niekiedy pod hasłem pudło krył się rower, cztery parasolki, tudzież szafka na książki. Niemniej szkiełko zdołałem uruchomić dopiero po tygodniu, gdy znalazłem pilota. W puszce od herbaty. Także tyle w temacie xBoxa, acz po trzech miesiącach rozłąki nie pada w głowie mi było gnieść...</p><p style="text-align: justify;">Rankiem po przyjeździe Anieśka wychyliła głowę z wypełnionej pudłami sypialni, rozejrzała się po kwadracie, który przez kolejne trzy lata miał być nam domem. Pokiwała z aprobatą głową nad potencjałem lokalu, wannę skwitowała mianem beznadziejnej, a odnośnie hałasu orzekła, żem gupi, co pogłos w pustym mieszkaniu podkreślił trzykrotnie. Zgodnie ze złożoną obietnicą, do mieszkania wniosłem jedynie niezbędne meble - biurko, krzesło i materac z IKEI, echo hulało więc po lokalu jak anorektyk w tunelu aerodynamicznym. </p><p style="text-align: justify;">Gdy więc wkładałem talerze po debiutanckim śniadaniu do zmywarki, Anieśka zasiadła na podłodze, pośrodku pustego salonu, otworzyła laptopa i w ciągu kolejnych tygodni na poddasze trafiły dwie kanapy, trzy fotele, antyczny stolik i sosnowa komoda, po czym dziewczę stwierdziło, że gorąco tu i kurzy się, więc ... wraca do Irlandii. </p><p style="text-align: justify;">Na tydzień ino. Równiutko siedem dni później ponownie zameldowała się do odbioru z lądowiska w Schwechat i bez zwłoki przystąpiła do kontynuowania misji. Skołowała stół do salonu, szafkę w stylu wczesnego PeErElu i ... werble ... łóżko! </p><p style="text-align: justify;">Łóżko nie bezpodstawnie zasłużyło na werble oraz wykrzyknik, na ów moment bowiem półtora już miesiąca dreptaliśmy bezowocnie alejkami sklepów meblowych po obu stronach czeskiej granicy w poszukiwaniu leżanki. O ile w przypadku pozostałych mebli wybredni byliśmy tylko ździebko, w przypadku łóżka jakikolwiek kompromis nie wchodził w grę. Łóżko to mebel niemal intymny, senny azyl, powiernik nocnych marzeń, świadek miłosnych uniesień. Nie byliśmy skłonni zaprosić do trójkąta byle kogo, nawet za cenę kolejnych nocy na materacu w kącie sypialni. </p><p style="text-align: justify;">Gdy więc w piątkowe popołudnie zatrzasnąłem klapę służbowego laptopa rozpoczynając dwutygodniowy urlop, a Anieśka oświadczyła tryumfalnie, że ZNALAZŁA, nie liczyło się tak naprawdę, że powinniśmy byli w tym momencie wsiadać do Batmobilu i ruszać w trasę, jeśli chcieliśmy dotrzeć nad Wisłę przed północą. Liczyło się jedynie, że jeśli wyjedziemy dwie godziny później, po powrocie spać będziemy pół metra nad ziemią jak ludziom w naszym wieku i o naszej pozycji społecznej przystało.</p><p style="text-align: justify;">Łóżko było używane, oferowane na internetowym bazarku przez młodego chłopaka w okularach marki Harry Potter, który już na wstępie wyjaśnił, że oprócz wyrka pozbywa się również mieszkania i wszystkich mebli, które choćby luźno kojarzą mu się z byłą od niedawna dziewczyną.</p><p style="text-align: justify;">Na ramie łóżka zapięta była niewielka kłódka z wymalowanym flamastrem sercem i inicjałami P+P. Drugie "P" chyba nieźle nawywijało, bo chłopak patrzył na ten zestaw, jak patrzy się na podeszwę buta po nieostrożnym przejściu pastwiskiem. Kłódkę postanowiliśmy zatrzymać, acz inicjały przemalować. Być może zdołamy dopisać tej historii lepsze zakończenie.</p><p style="text-align: justify;">Nie bez wysiłku wtarabaniliśmy łóżko na poddasze, po czym bez zwłoki ruszyliśmy do Polski, skąd ... wróciłem tylko ja.</p><p style="text-align: justify;">Anieśka dotarła do Austrii tydzień później. Poranek i popołudnie spędziła w łóżku sprawiedliwie dzieląc czas pomiędzy kreślenie aniołków w pościeli i przeczesywanie Internetu w poszukiwaniu kolejnych mebli. Już następnego dnia taszczyłem na drugie piętro ciężką dębową komodę, później sosnową szafę z rozsuwanymi drzwiami i kolorową kanapę, którą niemal dwa miesiące wcześniej zamówiliśmy z Hiszpanii. </p><p style="text-align: justify;">Skręcenie szafy nie okazało się bynajmniej zadaniem łatwym. Myślałem, by własny kanał na YouTubie założyć, by szerszej publiczności zaprezentować autorską technikę montowania mebli stojąc na jednej nodze, drugą nogą oraz rękoma przytrzymując zapadające się jak domek z kart ścianki szafy i jednocześnie celując wetkniętym w zęby śrubokrętem w trzymającą się na słowo honoru śrubkę. Bo Anieśka zamiast pomagać, moczyła w tym czasie kuper w źródłach termalnych w Islandii (sic!).</p><p style="text-align: justify;">Po powrocie otworzyła z namaszczeniem szafę, powiodła smukłymi palcami po wiszących na wieszakach sukienkach, cichutko zasunęła drzwi, jakby nie chciała obudzić drzemiących po tygodniach gniecenia się w pudłach ubrań, po czym potoczyła wzrokiem po kolejnych metrach kwadratowych mieszkania, odkrywanych przez konsekwentnie znikające kartony. W kuchni wciąż stały trzy pudła, każde ozdobione wykaligrafowanym starannie napisem "kitchenware". Anieśka przyglądała się im skubiąc podbródek. Dwa dni później wnosiłem na górę dwie szafki kuchenne... A dnia trzeciego trasą bardzo dobrze znaną gnałem na wiedeńskie lotnisko, by kolejny raz zmienić status na fejsbuczku na słomiany wdowiec.</p><p style="text-align: justify;">Przeszło mi nawet przez myśl, by zaszczepić w Austrii szlachetną irlandzką tradycję i zorganizować noc pokerową. Wprawdzie grono znajomych w Krainie Kangurów mamy wciąż wąskie, ale gdyby przymknąć oko na pewne niedoskonałości charakteru piątkę do pokera powinno się udać skrzyknąć.</p><p style="text-align: justify;">Ostatecznie pomysłu zaniechałem i miast trwonić owoce ciężkiej harówki na hazard, skręciłem kolejną szafę, zamontowałem szafki w kuchni, zainstalowałem kosze pod zlewem na takiej śmiesznej jezdnej konstrukcji, wymieniłem prowadnice w komodzie i ... zapisałem się na siłownię. A, że człowiek nie samą pracą żyje, na zakończenie weekendu nalałem sobie kieliszek czerwonego wina, odpaliłem świąteczne piosenki i zabrałem za rozpakowywanie pudeł "kitchenware". </p><p style="text-align: justify;">Gdy chwyciłem w ręce prostopadłościenny pakunek owinięty szarym papierem, wiedziałem, że to Ona. 12-letnia irlandzka whiskey Red Breast, którą sam sobie wręczyłem w charakterze wyrazów uznania, gdy dostałem pracę w Austrii. Miałem dorzucić jeszcze kartkę z gratulacjami, ale w kieszeni ino sześć dych i kupon promocyjny do Tesco miałem, także nie styknęło...</p><p style="text-align: justify;">Z przenosinami nad Dunaj to nie było bynajmniej tak, że ktoś w Firmie któregoś dnia zapytał "hej, kto chce jechać na trzy lata do Austrii?", a ja najszybciej podniosłem rękę. <i>No Sir!</i> Przeszedłem trzy etapowy proces rekrutacyjny, poprzedzający przeciągające się w nieskończoność wyglądanie białego dymu nad Wiedniem.</p><p style="text-align: justify;">Wracając do domu po ostatniej rozmowie kwalifikacyjnej zawadziłem o Tesco, by dla uspokojenia przespacerować się alejką z alkoholem. Nie pierwszy raz kroczyłem pomiędzy butelkami przednich trunków w lokalnym geszefcie, lecz pękata butelka 12-letniej whisky opatrzona wizerunkiem rudzika rzuciła mi się w oczy po raz pierwszy. </p><p style="text-align: justify;">Rudzik - w lokalnym narzeczu red breast - to niewielka ptaszyna wielkości wróbla, wyróżniająca się rudą krawatką i wzbudzającą ogromna sympatię śmiałością. Przysiąść na rowerowej kierownicy w salonie? Proszę bardzo. Wysprzątać samochód z rozsypanych pod siedzeniem orzeszków? Nie ma sprawy. Generalnie wykrzywia twarz w uśmiechu tak w naturze, jak na etykietce szlachetnego odświeżającego napoju. </p><p style="text-align: justify;">Tego dnia Red Breasta ze sobą do domu nie wziąłem, acz uroczyście ślubowałem po niego wrócić, gdyby z Austrii nadeszły dobre wieści.</p><p style="text-align: justify;">Minął tydzień, może ciut więcej - teraz nie pomnę. Korzystając z dnia wolnego śmignęliśmy na nieodległy rowerowy tor zjazdowy skryty w górach Ballyhoura. Po pokonaniu kilometrów krętych leśnych ścieżek, zgnojeni potwornie, z błotem na zębach i wodą w butach, staliśmy przed niewielką budką z rowerowymi niezbędnościami i - zachowując przepisowy dystans - gawędziliśmy z sympatycznym koleżką z obsługi. WTEM... samotny rudzik podszedł do lądowania i przysiadł na ziemi po środku stworzonego przez nas kółeczka. Przeskanował nas uważnie pod katem elementów wyposażenia nadających się do spożycia, po czym wyraźnie rozczarowany kontynuował poszukiwania wewnątrz sklepiku. Naturalnie tam również nie odnalazł niczego, czym bez ryzyka konieczności interwencji chirurgicznej można zapełnić ptasi żołądek, wiec splunął nam z pogardą pod nogi i odfrunął tak szybko, jak się pojawił.</p><p style="text-align: justify;">Nie jestem szczególnie przesądny, acz pojawienie się rudzika, wziąłem za dobry omen. I słusznie, bowiem dwie godziny później, gdyśmy już dotarli do domu, wylali wodę z butów i zmyli błoto z zębów, do drzwi zapukał Kaminsky. W jednej ręce dzierżył kwiaty, w drugiej szampana... Przepchnąłem go w przejściu i kłusem pomknąłem do Tesco...</p><p style="text-align: justify;">... a w dalszej konsekwencji na poddasze w Cesarstwie Austriackim. Obiecywano mi awans służbowy oraz społeczny, tymczasem nic tylko wnoszę meble po schodach. Kolejną szafę, półkę do łazienki, krzesełko uzupełniające zgrabny komplet z antycznym biureczkiem, dwie komody do jadalni i lampę do salonu w stylu industrialnym. Jeszcze ino dywan i misję meblowania pustego jeszcze pół roku temu mieszkania uznamy za zakończoną.</p><p style="text-align: justify;">Tymczasem drżę już na myśl o znoszeniu tego towaru na dół za dwa lata, gdy Austrię przyjdzie opuścić...</p>MiSzAhttp://www.blogger.com/profile/04235441101170096286noreply@blogger.com9tag:blogger.com,1999:blog-3782794024351941735.post-74310968731930965102021-07-04T11:31:00.000+01:002021-07-04T11:31:15.518+01:00Rozpacz<p style="text-align: justify;">Trochę tu pantomimę od pewnego czasu uprawiamy, powód jednak ku temu ważki i podstawy w moim mniemaniu całkowicie zrozumiałe. Mianowicie postanowiłem poddać się histerii, a następnie pogrążyć w czarnej rozpaczy.</p><p style="text-align: justify;">Do rzeczy. Po tygodniach nocowania po tanich motelach i leśnych parkingach, odebrałem wreszcie upragnione klucze do własnego mieszkania. Apartament jest jasny i przestronny, trzy kroki nad Dunaj, dwa nad jezioro. Okolica otoczona jest lesistymi pagórkami, doskonale skomunikowana z centrum miasta, a przy tym do złudzenie przypomina warszawski Żoliborz. Zdałoby się mission accomplished, ale ... no właśnie. </p><p style="text-align: justify;">Debiutanckiego poranka zbudziłem się spocony jak samotny nazista na zjeździe LGBT. Rekordowo zimny maj bez wyraźnego ostrzeżenia przeszedł w upalny czerwiec. Wciągnąłem do płuc pustynne powietrze i chwiejnym krokiem pomaszerowałem do łazienki. Spojrzałem w napuchnięte od gorąca odbicie w lustrze. Wyglądałem jakbym się stanowczo za dobrze poprzedniego wieczora bawił. A w drodze do domu wyłapał jeszcze w mazak. </p><p style="text-align: justify;">Bez większych nadziei na zadowalający efekt opłukałem facjatę zimną wodą i ruszyłem do kuchni z myślą o śniadaniu. Koniecznie na zimno.</p><p style="text-align: justify;">Otworzyłem lodówkę a zimny powiew natychmiast wypaczył moje napuchnięte oblicze w coś co mogłyby uchodzić za uśmiech, gdyby nie wyglądało jak fałda na brzuchu. Uśmiech zniknął jednak niemal tak szybko, jak się pojawił. Zastrzygłem uszami i wychyliłem głowę znad drzwi lodówki. Zza okna dobiegał trudny do zidentyfikowania dźwięk. Coś jakby szum morza, acz tą opcję rozsądnie natychmiast wykluczyłem. Wszak Austrii do morza najbliżej było setki lat temu, gdy wraz z kolegami podstępnie najechali Rzeczpospolitą. A i wówczas z laczka i z ręcznikiem pod pachą dyrdaliby na plażę kilka dni, cóż więc dopiero mówić o dobiegającym znad Bałtyku szumie fal.</p><p style="text-align: justify;">Podszedłem do okna. Ulicą nieopodal sunęły w regularnych odstępach samochody. Nie bardzo dużo, nie bardzo głośno, wewnątrz mieszkania mimo wszystko jednak słyszalnie. Na szybko zlustrowałem framugi - zdać by się mogło, że skryty za porządnymi, plastikowymi veluxami, gwizdać sobie powinienem na hałasy, choćby pod domem przemaszerowała górniczo-hutnicza orkiestra dęta. I zrobiła nam paparara. </p><p style="text-align: justify;">Wzruszyłem ramionami i wróciłem do szczerzenia się do chłodnego wnętrza lodówki, tłumacząc sobie, że po siedmiu latach na wsi, ucho z pewnością wyczulone było na dźwięki miasta, a głucha akustyka pustego mieszkania - wszak graty wciąż w Irlandii - tylko efekt potęgowała.</p><p style="text-align: justify;">Poddać się rzeczonej na wstępie histerii, a następnie pogrążyć we wspomnianej rozpaczy postanowiłem dopiero dnia następnego. </p><p style="text-align: justify;">Z wyrka zerwałem się nim jeszcze poranne słońce aktywowało w mieszkaniu termo obieg. Okazja była ku temu słuszna, bowiem za moment rozpocząć miałem pierwszy w tym sezonie hołmofis. Z absolutnie niczym nieuzasadnioną ekscytacją ruszyłem w kierunku kuchni, gdzie na wyspie przygotowałem poprzedniego wieczora centrum zarządzania światem. W drzwiach stanąłem jak wryty. A może to fala dźwiękowa osadziła mnie w miejscu. Niedzielny szum morza w poniedziałek przepoczwarzył się w gniew oceanu wracającego do domu po wywiadówce.</p><p style="text-align: justify;">Czas naglił, więc odpaliłem laptopa i uruchomiłem MS Teams raz po raz rzucając nerwowe spojrzenie w kierunku okna. <i>Włłłuuuummm! </i>... pod domem przetoczył się autobus ... <i>nrrraaaauuu! </i>... motocykl ... <i>wwrroooouuuummm! ... </i>ciężarówka<i> </i>ze sprzętem ciężkim. I tak w kółko jak potwory wykluwające się ze skrzyżowania z sygnalizacją świetlną nieopodal. A w pakiecie rozszerzonym jeszcze roboty drogowe.</p><p style="text-align: justify;">Po ośmiu godzinach ulicznej symfonii oczy miałem zaczerwienione, lewa powieka drgała mi niekontrolowanie, a palce zwijały się jak w skutek porażenia prądem elektrycznym. Trzasnąłem klapą laptopa i wydarłem z mieszkania. Buty zakładałem zbiegając po schodach. Kłusem przeciąłem ulice i wpadłem w las po drugiej stronie szosy. Nie zważając na gałęzie chłoszczące mnie po twarzy brnąłem w głąb kniei, póki jazgot za mną nie ucichł. Dopiero wówczas poczułem, że wracają mi zmysły, a mózg przestaje pulsować. Dotarłem do szerokiego leśnego traktu i usiadłem na ławce. </p><p style="text-align: justify;">- O w dziuplę! - szepnąłem do siebie ze zgrozą. A może nawet użyłem słowa bardziej dosadnego.</p><p style="text-align: justify;">Kolejne dwa tygodnie spędziłem na negocjowaniu warunków rozwiązania umowy z agencją, wstrzymania transportu z firmą przeprowadzkową i ustalaniu szczegółów rozwodu z Anieśką. I oczywiście na poddawaniu się histerii i pogrążaniu w rozpaczy.</p><p style="text-align: justify;">W mieszkaniu przebywałem tak mało, jak to było możliwe. Wychodziłem wcześnie, wracałem późno i niechętnie. Starałem się zagłuszyć hałas muzyką, wieszałem kołdrę w oknie, przeczytałem pierdyliard artykułów na temat wyciszenia mieszkania. </p><p style="text-align: justify;">W któryś poniedziałek wstałem niechętnie z łóżka, wziąłem szybki prysznic i jak na ścięcie poczłapałem do kuchni. W pomieszczeniu panowała względna cisza. Postukałem o blat kuchennej wyspy, by sprawdzić, czy aby nie straciłem słuchu. Głuche echo odparło, że nie.</p><p style="text-align: justify;">Podszedłem do okna. Roboty drogowe dobiegły końca. Zwożenie sprzętu na pobliską budowę najwyraźniej też, bowiem z ulicy zniknęły ciężarówki.</p><p style="text-align: justify;">Tydzień później kupiłem dębowe biurko i krzesło na kółkach. Centrum zarządzania światem przeniosłem do pokoju na przeciwległym końcu mieszkania. I nagle zrobiło się wcale klawo. Mieszkanie odzyskało ten awangardowy urok, którym skłoniło mnie do podpisania umowy wynajmu. Pracuję w spokoju, w ciepłe wieczory popijam czeskie piwo na ratanowym fotelu na balkonie, bo do Pepików niewiele dalej niż do Lidla. Za kilka dni przyjeżdżają graty, a tydzień później Ona, cała na biało, przed nią baranek, nad nią motylek. A w oczach furia, jeśli tylko zdało mnie się, że zgiełk zelżał, a w rzeczywistości ucho dostroiło się do ulicznego jazgotu. Wówczas w trybie natychmiastowym wrócimy na leśny parking...</p><p style="text-align: justify;">Tymczasem w hucie Mały Smok oświadczył, że musze nauczyć się oddzielać życie prywatne od pracy, widać bowiem było w ciągu ostatnich tygodni, że byłem nieszczęśliwy.</p><p style="text-align: justify;">Nie wiem, czy on zna kung-fu, ale jeszcze jeden taki kretyński komentarz i ani chybi się przekonamy...</p>MiSzAhttp://www.blogger.com/profile/04235441101170096286noreply@blogger.com4tag:blogger.com,1999:blog-3782794024351941735.post-66711759695231158742021-05-23T14:57:00.000+01:002021-05-23T14:57:01.293+01:00Countryside<p style="text-align: justify;">Półtora przeszło miesiąca przemierzałem Linz wzdłuż a także wszerz w poszukiwaniu kwatery, gdzie będziemy mogli się wraz z Anieśką starzeć przez kolejne trzy lata. Źródłem niejakiej frustracji się to powoli stawało, zdać by się bowiem mogło, że wśród górką setki ogłoszeń wynajmu mieszkania, jedno czy dwa powinno do nas do tej pory przemówić. Kamienice stolicy Górnej Austrii uparcie nabrały jednak wody w usta.</p><p style="text-align: justify;">Trzy ledwie mieszkania do tej pory obejrzałem, każde było świadectwem wyjątkowych zdolności fotografa, który wykonał zdjęcia do ogłoszenia. W jednym przypadku ewidentnie nie obyło się bez rewolucyjnej ingerencji Photoshopa, a i kreatywności autora anonsu nie można było nie docenić.</p><p style="text-align: justify;">- A ten ogródek, o którym wspomina ogłoszenie?</p><p style="text-align: justify;">- Jest, przed domem, ogólnodostępny.</p><p style="text-align: justify;">I ty, on mi trawnik przed budynkiem pokazuje. Zapytałem mojej agentki, czy mogłaby coś panu ode mnie przetłumaczyć. Kiwnęła głową, a gdy skończyłem mówić, zalała się rumieńcem.</p><p style="text-align: justify;">- A mogę powiedzieć "tam gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę"? - spytała.</p><p style="text-align: justify;">- Wolałbym bardziej bezpośrednie tłumaczenie.</p><p style="text-align: justify;">- To muszę odmówić.</p><p style="text-align: justify;">Skwitowałem to wzruszeniem ramion.</p><p style="text-align: justify;">Tymczasem w hucie uznali, że sześć tygodni w zupełności styknąć powinno na znalezienie kwadratu i pogonili mnie z mojego mieszkania socjalnego. W oczekiwaniu więc na powrót do miasta - na który wciąż nie tracę nadziei - przeniosłem się na wieś. Wynająłem na krótko mieszkanie w domu pod lasem. Z patio widzę ośnieżone szczyty, ze snu budzi mnie beczenie owiec, poza tym cisza i spokój. Nikt mi po suficie nie łazi. Znaczy pewnie łazi, ale LOTTO mnie to, bo nie słyszę. </p><p style="text-align: justify;">Wieczorem w dniu poprzedzającym przeprowadzkę zapakowałem większość maneli do auta. Niesłychane, że do Austrii przyleciałem z walizką, bagażem kabinowym i torbą z laptopem na ramieniu, a ledwie sześć tygodni później z trudem spakowałem cały dobytek do kufra kombi.</p><p style="text-align: justify;">Rankiem dorzuciłem ostatnie drobiazgi i pomknąłem do pracy, a po fajrancie na wieś. Migusiem rozpakowałem bagaże, zlustrowałem pobieżnie cztery kąty - co ze względu na rozmiary mieszkania nie było zajęciem specjalnie czasochłonnym - i wyszedłem na skąpane w słońcu niewielkie patio. To będzie wcale fajny hołmofis, pomyślałem, acz nie wziąłem pod uwagę, że Austria zdaniem ekspertów właśnie doświadcza najbardziej parszywego maja od 35 lat. Odkąd przeniosłem się na wieś deszcz z krótkimi tylko przerwami bębni ponuro o meble ogrodowe. No nie tak to w broszurce wyglądało. Na chwilę obecną ode mnie jedna gwiazdka, bowiem o tej porze w krainie sznycli roi się od wszelkiej maści dni świątecznych, gdy nie trzeba rankiem wstawać do pracy. Na wyciągnięcie ręki malownicze Attersee otoczone skalistymi szczytami, tymczasem szarlatani od prognozy pogody trąbią nieustannie o warunkach atmosferycznych nieprzyjaznych wszelkim formom aktywności na świeżym powietrzu. </p><p style="text-align: justify;">Ale też nie tak, że im czasem nie warto powiedzieć sprawdzam:</p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgHKiTbnh9ZnA7Xr_x9J8nTXjELUuY6dfGCE8U7UcczL_t6mtDAeeC0V1vGz9pewwxAcBbb8kVV9oLDfK6FEvVgZATCj7gC_wNgg9m_kMBHLAsj3qh0rFkhoJlgACfIcLsHJOkRPvAN/s540/20210522_095654.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="263" data-original-width="540" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgHKiTbnh9ZnA7Xr_x9J8nTXjELUuY6dfGCE8U7UcczL_t6mtDAeeC0V1vGz9pewwxAcBbb8kVV9oLDfK6FEvVgZATCj7gC_wNgg9m_kMBHLAsj3qh0rFkhoJlgACfIcLsHJOkRPvAN/s16000/20210522_095654.jpg" /></a></div>MiSzAhttp://www.blogger.com/profile/04235441101170096286noreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-3782794024351941735.post-84011368244396489862021-05-09T17:28:00.002+01:002021-05-09T21:51:29.929+01:00Ein bißchen<p style="text-align: justify;">Od wczesnych lat pacholęcych rodzice z niezachwianą wiarą oraz pełnym wsparciem podchodzili do moich kolejnych pomysłów na siebie. Ślady tego wsparcia wciąż można odnaleźć w moim dawnym pokoju na warszawskim Ursynowie. Na górnej półce szafy kurzy się gitara, na dolnej parcieją rolki. W piwnicy leżą łyżwy, które miałem na nogach słownie raz. Gdzieś musi być też rakieta do tenisa i paletka do ping ponga, która może się w tej grupie pochwalić największym przebiegiem.</p><p style="text-align: justify;">Mogłem też liczyć na nieprzerwaną dostawę "piłek do nogi", któreśmy z Grubym regularnie i bez litości zmieniali w szmaciane kulki na asfaltowym boisku pod blokiem. Według planów zagospodarowania przestrzennego był to w zasadzie parking osiedlowy, aleśmy bandą małolatów przekształcili go w obiekt sportowy przy pomocy dwóch ławek i kostki kredy.</p><p style="text-align: justify;">Także rodzice bez słowa skargi wcielali się w rolę sponsorów i dostawcy sprzętu. Matula naszyła mi numer na koszulkę, Ojciec Dyrektor kupił "korki" w sklepie sportowym - wiadomo, na asfaltowym boisku rzecz absolutnie niezbędna. Na wypadek gdybym jednak wbrew oczekiwaniom nie został gwiazdą piłkarską światowego formatu, postanowili zadbać również o moją edukację i zapisali mnie na lekcje niemieckiego po godzinach szkolnych.</p><p style="text-align: justify;">Ja nie muszę mówić jaką tragedią oraz końcem świata był powrót do szkoły po lekcjach celem germanizacji. W ramach protestu miałem się nawet niczego nie nauczyć, ale niezupełnie się to udało, bo jednak mózg chłonny w tym wieku i choćby się zaprzeć rękoma i nogami, coś w głowie zostanie.</p><p style="text-align: justify;">W szkole średniej miałem już inne podejście. Jeszcze przed egzaminami do ogólniaka moja kariera piłkarska została gwałtownie przerwana przez brak talentu, wybrałem wiec szkołę o rozszerzonym profilu nauczania języka niemieckiego, by z nowo odkrytym zapałem poświęcić się szprechaniu.</p><p style="text-align: justify;">Poszło bardzo OK. Podczas nieczęstych wypadów na terytorium Rzeszy, udawało mi się porozumieć z ludnością tubylczą przy niewielkim udziale rąk. Z czasem jednak mój kontakt z narzeczem zachodnich sąsiadów malał, a jak powszechnie wiadomo nieużywane organy zanikają. W tym kontekście coraz bardziej niepokoi mnie przedłużająca się rozłąka z Anieśką...</p><p style="text-align: justify;">Z trzyletnim pobytem w Austrii wiążę więc w miarę uzasadnioną chyba nadzieję na odkurzenia umiejętności szprechania i szusowania. </p><p style="text-align: justify;">Z nartami rozsądnie wydaje się poczekać do zimy, lekcje niemieckiego natomiast rozpocząłem już teraz, a życie codzienne wymusza niejako praktykę.</p><p style="text-align: justify;">W miniony weekend, jak co tydzień ruszyłem na przedsionek Alp, celem podbicia partii górskich, z których wycofał się już śnieg. Po dwóch godzinach podejścia stanąłem na wierzchołku o pół kilometra tylko wyższym od Carrantuohill, potoczyłem wzrokiem po ośnieżonych szczytach na widnokręgu, głęboko wciągnąłem w płuca górskie powietrze, a poetycką tą scenę przerwała wyżyłowana pani w wieku emerytalnym, siedząca nieopodal.</p><p style="text-align: justify;">- Entschuldigung, ich spreche Deutsch nur ein bißchen - odparłem.</p><p style="text-align: justify;">Ta formułka zwykle kończyła rozmową, bądź zmieniała wersję językową na angielską. Nie tym jednak razem. Pani pokiwała głową ze zrozumieniem, ale wiary mym słowom najwyraźniej nie dała. Przystanęła obok, zapatrzyła się w tym samym co ja kierunku i przepuściła na mnie na mnie napór niemiecczyzny jak armatka woda. A im dłużej mówiła, tym bardziej je czułem się zmuszony odpowiedzieć.</p><p style="text-align: justify;">Oprócz wsparcia dla moich pasji rodzice wpoili mi za młodu również podstawowe zasady dobrego wychowania, także pod presją ... zacząłem mówić po niemiecku.</p><p style="text-align: justify;">- Tędy możesz pójść na Hochsalm - ciągnęła Staruszka - ale trasa jest nieoznakowana. A tam w tle widać Schwalbenmauer, Roßchopf i Kasberg.</p><p style="text-align: justify;">- Kasberg? Ruszyłem na Kasberg dwa tygodnie temu, ale musiałem zawrócić, bo było za dużo...</p><p style="text-align: justify;">... tu zabrałko mi słowa...</p><p style="text-align: justify;">- ...śniegu - podpowiedziała i nie odwracając wzroku od widnokręgu, gestem zachęciła bym mówił dalej.</p><p style="text-align: justify;">Więc mówiłem. Mówiłem, jakby moje życie od tego zależało. Mówiłem o pstrągach srebrzących się w górskich potokach, mówiłem o słońcu kryjącym się za ośnieżonymi szczytami, o przebiśniegach wyzierających spod warstwy topniejącego puchu, o kwitnących pąkach, o zieleniących się liściach, o szumiących drzewach, o szczęściu i o tęsknocie, o radości i o zgryzocie. Mówiłem jak nakręcony, jakby ktoś mi baterię duracell wetknął. Chyba zapomniałem o oddechu. </p><p style="text-align: justify;">Mówiłbym tak, aż bym nie padł z wycieńczenia, ale Staruszka zatrzymała mnie gestem dłoni. Uśmiechnęła się usatysfakcjonowana, rzuciła ciepło "ciao", odwróciła w kierunku biegnącej na dół ścieżki i po kilku krokach rozpłynęła się w powietrzu.</p><p style="text-align: justify;">A może mi się tylko zdało... </p>MiSzAhttp://www.blogger.com/profile/04235441101170096286noreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-3782794024351941735.post-29808134927824593102021-04-30T15:23:00.000+01:002021-04-30T15:23:11.787+01:00MI-6<p style="text-align: justify;">W austriackim oddziale naszej Huty od 8 do 16 zajmuję się pisaniem przyszłości. W zasadzie na razie tylko pomagam, ale z wielkim zaangażowaniem oraz gorliwością. Ze względu na futurystyczny charakter efektów naszej pracy, każde zapisane zdanie, każde wypowiedziane słowo, każda myśl objęte są klauzula bezwzględnej poufności. Nawet jak pytam o lokalizacje wyjść przeciwpożarowych, ludzie stają się dziwnie nierozmowni. Czemu trudno się dziwić, bowiem dla kogoś kto nadto dziobem kłapie, firma przewidziała konsekwencje w wysokości półrocznych apanaży. To również wyjaśnia popłoch oraz nabieranie wody w usta, gdy na rozmowie kwalifikacyjnej pytałem na czym właściwie polega praca, o którą się staram. Połowa rocznej pensji to suma znaczna, z którą mało kto skłonny jest się rozstać, nie dostając nic w zamian, także czasem lepiej powiedzieć jedno słowo za mało, niż za dużo. Acz w efekcie w samolot do Austrii wsiadałem nie wiedząc w zasadzie czym będę się tam między kolejnymi akcjami górskimi zajmował... </p><p style="text-align: justify;">By więc nie stanąć któregoś dnia przed koniecznością zakopywania dziury budżetowej w finansach osobistych, postanowiłem na blogasku zatrzasnąć i zabić dechami temat "W hucie". Lepiej dmuchać na zimne, a Bóg mi świadkiem, że ja sobie czasem lubię ozorem pomielić.</p><p style="text-align: justify;">Nim jednak przystąpię do operacji na otwartym kodzie źródłowym pozwól Wielki Manitou cyberprzestrzeni na ostatnie słowo o Firmie, ostatni raz po przełożonym się przejechać i na pracę poutyskiwać. Choć na wszelki wypadek tą byłą.</p><p style="text-align: justify;">Kaminsky lubił się wyrażać o mnie i Witoldzie "my children". Podążając ścieżką tej analogii, bez ryzyka narażenia się na śmieszność stwierdzić można, że pochodzę z rodziny patologicznej, gdzie nękanie psychiczne było na porządku dziennym. Na swoją pracę jako taką nigdy nie narzekałem, choć w czterdziestoosobowej ekipie, którą sterowałem, musiał znaleźć się statystycznie model, którego chciałoby się wywabić poza zasięg kamer, by wyciągnąć mu język przed doopę i przybić gwoździami do palety. Służyłem jednak z masą fantastycznych ludzi, którzy takie egzemplarze rekompensowali z nawiązką. Kaminskyego jednak legion anielski przy wsparciu króliczków Playboya by nie zrekompensował. Skazany wyrokiem sądowym pedofil otrzymuje dożywotni zakaz pracy z dziećmi i na tej samej zasadzie mojego niedawnego przełożonego należałoby objąć dożywotnim zakazem pracy z ludźmi. Nie wiem, niech siedzi w polu i pilnuje, by marchewki prosto rosły. Albo alpaki dogląda. Od naczelnych jednak wara.</p><p style="text-align: justify;">Na trzy dni przed moim odejściem Kaminsky zapadł się pod ziemię. Rzecz absolutnie bez precedensu. Ostatniego dnia opróżniłem szafkę, broń i odznakę zostawiłem na jego biurku. Po powrocie do domu wysłałem mu wiadomość. Dyplomatyczną, stonowaną i profesjonalną. Nie odpowiedział.</p><p style="text-align: justify;">Być może obawiał się, że mu wyżygam na biurko wszystkie żale, które się przez siedem lat nazbierały. Ha, nie powiem, żebym na ten temat raz czy dwa przed pójściem spać nie fantazjował. Tak mi banie zrył - ponętna kobieta zasypia u mego boku, a moje myśli wędrują ku wysokiemu brunetowi z brzuszkiem. </p><p style="text-align: justify;">Ludowe przysłowie głosi "Szanuj szefa swego, możesz mieć gorszego". Nie będę ukrywał, blady zdjął mnie strach na tą myśl, bo sam bies musiałby się chyba na górę pofatygować. Stąd gdy przybyłem do Naas na trzymiesięczny obóz przygotowawczy, odpaliłem laptopa i z duszą na ramieniu oczekiwałem, kto pojawi się po drugiej stronie MS Teams. Poprzeczka wisi naprawdę nisko, pomyślałem, gdy na ekranie zamigotał szpakowaty jegomość, nie spapraj tego. </p><p style="text-align: justify;">O Wielki Manitou Normalności, gdzieś ty był przez minione siedem lat? Nie mogłeś tego faceta postawić na mojej drodze wcześniej? Ileż siwych włosów, by mi to oszczędziło, ile zmarszczek, tików nerwowych i rozczarowań w sypialni. Prawdziwy artysta musi być świadom właściwości materiału, z którym pracuje. Może go wyginać i obrabiać wedle swego wyobrażenia, ale gdy przyłoży zbyt dużą siłę, to strzelił piorun w rabarbar. Kaminsky próbował zrobić bombki świąteczne przy pomocy kafara. Tymczasem jedyne, co mogę mieć za złe Szpakowskyemu, to że nagle zarządził, bym do Naas już nie jeździł, a ostatni miesiąc pracował wyłącznie z domu, co mi szereg planów towarzyskich pokrzyżowało, acz dało więcej czasu na pakowanie dobytku, także urazę chowam trochę na siłę i ciut z obowiązku.</p><p style="text-align: justify;">W MI-6 rozkazy przyjmuję od tajnego agenta o kryptonimie Mały Smok. Na dzień dobry wyłożył mi swoją filozofię życiową, która w Polsce funkcjonuje jako anegdota o profesorze akademickim, który wkładając do pustego słoika najpierw kamienie, potem żwir, a na koniec piasek, tłumaczył studentom, że w życiu trzeba mieć właściwe priorytety. W anegdocie po wykładzie jeden ze studentów wlał do słoika puszkę piwa, dowodząc, że nieważne jak zapełnione jest twoje życie, zawsze znajdzie się miejsce na zimnego bursztyna. Miałem nawet w ten sposób filozofię Małego Smoka podsumować, ostatecznie jednak uznałem, że może chociaż pierwszego dnia powstrzymam się od dowcipkowania.</p><p style="text-align: justify;">Mały Smok ewidentnie - w odróżnieniu od Kaminskyego - nie przeczytał tuzina konfliktujących ze sobą poradników na temat zarządzania ludźmi</p><p style="text-align: justify;"><i>(Poniedziałek: "Ludzie nie pracują dla swojej firmy, pracują dla swojego menedżera" 😎</i></p><p style="text-align: justify;"><i>Wtorek: "Nie obchodzi mnie, co myślą o mnie moi podwładni, obchodzi mnie, co myśli o mnie moja córka" 😨).</i></p><p style="text-align: justify;">Urodził się pod znakiem koziorożca, ma raczkującą córkę, jest zapalonym przeciwnikiem micromanagement, a w wolnym czasie ćwiczy tabatę i eksperymentuje w kuchni. </p><p style="text-align: justify;">Z winy Szpakowskyego poprzeczka wisi wyżej, ale chyba damy radę...</p>MiSzAhttp://www.blogger.com/profile/04235441101170096286noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-3782794024351941735.post-42699463671796789992021-04-11T19:44:00.002+01:002021-04-11T20:15:20.190+01:00Die sieben heiligen Bergen von Linz<p style="text-align: justify;">Z domu wyjechałem o czwartej nad ranem. Dwie godziny później zaokrętowałem na na dublińskim lotnisku, zgodnie z perwersyjnym wymogiem linii KLM pozwoliłem sobie wsadzić do nosa patyczek do uszu w wersji Extra Long, ucałowałem czule Anieśkę i poturlałem bagaże w kierunku hali odpraw. </p><p style="text-align: justify;">Godzinę późnej epidemolog drogą mailową potwierdził, że przyjrzał się uważnie patyczkowi, co mi go z nosa wyjęli i śladów wirusa nie dostrzegł, w związku z czym mogę bezpiecznie wkroczyć na pokład samolotu do Amsterdamu. </p><p style="text-align: justify;">W holenderskiej stolicy przesiadłem się w Kurużnik do Wiednia, a stamtąd wypożyczonym samochodem pognałem do Linz. Do wynajętego apartamentu dotarłem o ósmej wieczorem. Zameldowałem się Anieśce, po czym przystąpiłem do oględzin lokalu. Skrzywiłem się na widok bladoróżowej mikro-kuchni, z nieco większym zadowoleniem przyjąłem obszerną sypialnię, powiodłem wzrokiem po zawieszonych na ścianach półkach i grzbietach ustawionych na nich książek - wszystkich co do jednej po niemiecku, acz słowo "góry" znam w dwunastu językach. Chwyciłem w dłonie pozycje o tytule "Siedem świętych gór Linz", klapnąłem na wyrko i przystąpiłem do kartkowania. </p><p style="text-align: justify;">Wiedzieć jeszcze tego podówczas nie mogłem, bo - prawda - ciemno, ale jeśli książce wierzyć, Linz otoczone jest lesistymi pagórkami, z których siedem ma mistyczne właściwości. O ile dobrze to sobie przetłumaczyłem. Równie dobrze mogło chodzić o plagę Bielinka Kapustnika. Przy najbliższej okazji postanowiłem to sprawdzić, bowiem możliwość zanurzenia się w zieleni w zasięgu strzału z łuku, to z pewnością pozycja w rubryczce plusów, jeśli chodzi o rozważania na temat osiedlenie się w Linz na stałe.</p><p style="text-align: justify;">Jak postanowiłem, tak zrobiłem i w wielkanocną sobotę spakowałem najpotrzebniejsze rzeczy w mały plecak, przeprawiłem się przez Dunaj i zanurzyłem się w las. </p><p style="text-align: justify;">Ciut zlekceważyłem tą trasę. Już po kilku minutach stromego podejścia zatęskniłem za kijkami trekkingowymi, a głośnym sapaniem począłem płoszyć leśną faunę. Szczęśliwie trasa szybko nabrała przyjaźniejszego nachylenia i ani się obejrzałem, stanąłem na wierzchołku zalesionego wzniesienia, gdzie ze zgrozą uświadomiłem sobie, że właśnie zdobyłem mój pierwszy austriacki szczyt. W tym rozdziale w każdym razie. Dziesięć lat temu koniec końców wróciliśmy w glorii zdobywców z Grossglocknera, jednak z całym szacunkiem dla Pipieterkogl (567 m n.p.m.) ... niesmak pozostał.</p><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjEMgY_V2t-qZu4JvmAGKVX3_aWRjqxaRYRvFYxzCovLB04p1_ka88noRxnYL6yOmwox7-kKvKRsJWdfpTXhoy2c6f10uJoK1PKlBPqMUIl9a27o9XLyloAjGobXVv5dOyoxOjraFK5/s540/20210404_131131.jpg" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="263" data-original-width="540" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjEMgY_V2t-qZu4JvmAGKVX3_aWRjqxaRYRvFYxzCovLB04p1_ka88noRxnYL6yOmwox7-kKvKRsJWdfpTXhoy2c6f10uJoK1PKlBPqMUIl9a27o9XLyloAjGobXVv5dOyoxOjraFK5/s16000/20210404_131131.jpg" /></a></div><p style="text-align: justify;">Ledwie więc wróciłem do domu, otworzyłem laptopa w poszukiwaniu bardziej efektownego szczytu, by przeczyścić paletę.</p><p style="text-align: justify;">Już kolejnego ranka mknąłem do Grunau im Almtal z zamiarem zdobycia Kasberg - zarówno nazwa jak i wysokość (1747 m n.p.m.) zdały mi się bardziej do okazji przystające. Nauczony doświadczeniem znów zapomniałem kijków, wyrwałem jednak z leśnego poszycia dwa badyle i nie zważając na -10 do wizerunku piąłem się pod górę, a serce rosło mi z każdym krokiem. Nie sposób odmówić pokrytym wrzosem irlandzkim wzniesieniom romantyzmu. Nie sposób nie docenić ustronności dzikiego krajobrazu. Po Górach Galtee wędrować można godzinami i nie napotkać żywego ducha. Co Alpy jednak, to Alpy, a te niskie pachną Tatrami i poważną obietnicą, bowiem na widnokręgu majaczą ośnieżone szczyty z prawdziwego zdarzenia.</p><p style="text-align: justify;">Jeszcze poprzedniego dnia zaplanowałem trasę w aplikacji Komoot, zupełnie jednak zbytecznie, bowiem z samego Grunau szlak jest doskonale oznakowany. </p><p style="text-align: justify;">Po raz pierwszy myśl o odwrocie zakiełkowała mi głowie, gdy ubity trakt zniknął w głębokim do pół łydki śniegu, ale ostateczną decyzję podjąłem, jak mnie mało z siodła nie wysadził zbłąkany narciarz. Nawet połowy drogi nie przeszedłem, acz z opuszczonego schroniska wypatrzyłem dwa szczyty, z których śnieg już się wycofał, także do domu wracałem może na tarczy, ale z solidnym planem na kolejny weekend.</p><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEglosi9L64f_soON6aJSn9yaRfbgmVi42agouIaU24RQAdyZL2pcvPSaSM1AlRwax1iJbcox_qJx_2UFJyX0ydykuLjVk8fu4E5PyNlbgmzV5-gxYh3L4W9BJhosPQY9jMxPyYXvGue/s540/20210405_120400.jpg" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="263" data-original-width="540" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEglosi9L64f_soON6aJSn9yaRfbgmVi42agouIaU24RQAdyZL2pcvPSaSM1AlRwax1iJbcox_qJx_2UFJyX0ydykuLjVk8fu4E5PyNlbgmzV5-gxYh3L4W9BJhosPQY9jMxPyYXvGue/s16000/20210405_120400.jpg" /></a></div><p style="text-align: justify;">I z tym planem w głowie ruszyłem wczorajszego poranka to Scharnstein. Na miejscu łamanym niemieckim przepytałem parę seniorów na okoliczność jakiego parkingu, a podążywszy za ich wskazówkami fartownie zaparkowałem auto pod samym drogowskazem na Hochsalm 1405 m n.p.m.</p><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgv_lFQp4BQ4Nnq3mtsSaVDcsv6tg0hUl2Dl4Jmowif4WgDTx3eC4cjFY1-FgUsXtrTB4LYhW5tWq9UZB2hGNhg4wZVuxVp8MR5ICAaG57wB29tE1DoRTz6JLqVQYuUNaxdha_Vn9LG/s540/20210410_112204.jpg" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="263" data-original-width="540" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgv_lFQp4BQ4Nnq3mtsSaVDcsv6tg0hUl2Dl4Jmowif4WgDTx3eC4cjFY1-FgUsXtrTB4LYhW5tWq9UZB2hGNhg4wZVuxVp8MR5ICAaG57wB29tE1DoRTz6JLqVQYuUNaxdha_Vn9LG/s16000/20210410_112204.jpg" /></a></div><p style="text-align: justify;">Droga na szczyt ponownie prowadziła doskonale oznakowanym szlakiem. Trasy górskie w Austrii są zdaje się elegancko uporządkowane i ponumerowane, zakup papierowej mapy (dzieci neostrady powiedziałyby analogowej) wydaje się pod kątem planowania wyprawy rozsądną inwestycją. Podobnego manewru próbowałem w Irlandii, ale ścieżki na wyspie lubią pojawiać się równie niespodziewanie, co znikać i prowadzić donikąd. Mapa służyła więc głównie ustaleniu z grubsza z jakiego szczytu właśnie zeszliśmy.</p><p style="text-align: justify;">Aplikacja Komoot określiła trasę, którą obrałem, poziomem expert. Dobrze, że rodzina z dwójką sięgających pasa latorośli i niskopodłogowym psem, których mijałem w drodze powrotnej tego nie wiedziała, mogłoby im to odebrać całą przyjemność. Trasa nie przedstawia technicznych trudności, ale wymaga umiarkowanej kondycji. Jeśli ktoś łapię zadyszkę wchodząc na półpiętro, to ja bym raczej poczekał na dole, aż puby otworzą.</p><p></p><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiqOttTrUMOoiJvatbPTleZdq1Q8P0os6vjl37UGCTaAnDALqUjMHFNPztPSAV1f0Z0XhYcDx6aFlgaOuZAgeWM6fYEOe6zgThVTr7GjsgIqKwCpNHwpy73Bo4ijGRRBHIGG0p7WgTo/s540/20210410_140329.jpg" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="263" data-original-width="540" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiqOttTrUMOoiJvatbPTleZdq1Q8P0os6vjl37UGCTaAnDALqUjMHFNPztPSAV1f0Z0XhYcDx6aFlgaOuZAgeWM6fYEOe6zgThVTr7GjsgIqKwCpNHwpy73Bo4ijGRRBHIGG0p7WgTo/s16000/20210410_140329.jpg" /></a></div><p></p><p style="text-align: justify;">Według znaku w Scharnstein droga na szczyt zająć ma 2h45min i tyle też mi z jednym postojem zajęła, acz po pierwszej godzinie brnąłem w błocie, a po drugiej w śniegu, także dwa kroki do przodu i jeden do tyłu robiłem w sensie absolutnie nie przysłowiowym. Za to w drodze powrotnej na tej samej zasadzie robiłem osiem kroków, choć chciałem tylko jeden, także zusammen do kupy wyszło na moje.</p><p style="text-align: justify;">A z Kasbergiem rozliczę się za kilka tygodni. Bez śnieżnej czapy i podstępnych narciarzy kozaczyć nie będzie.</p>MiSzAhttp://www.blogger.com/profile/04235441101170096286noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-3782794024351941735.post-48175687896683364242021-04-04T10:56:00.002+01:002021-04-04T10:56:40.564+01:00Guinness i Schnitzel<p style="text-align: justify;">Dzień dobry się z Państwem, choć w kontekście czytaczy tego opiniotwórczego bloga liczba mnoga może być pewnym nadużyciem. Sprawy mają się tak, że Irlandzka Telenowela przez nadchodzące trzy lata nadawać będzie z Górnej Austrii.</p><p style="text-align: justify;">Gdyby mi ktoś jeszcze w zeszłym roku zaproponował, że przybijać mnie będzie na noc za uszy do ściany, ale w zamian nie będę już nigdy musiał pracować z miłościwie mi do niedawna panującym Kaminskym, przynajmniej przedyskutowałbym to z małżonką.</p><p style="text-align: justify;">Gdy więc padła propozycja bym z podobnym skutkiem przeniósł się do spiętrzonego górami kraju, gdzie deszcz pada rzadko i zwykle pionowo, gdzie pory roku następują po sobie w z góry wiadomej, uporządkowanej kolejności, gdzie pomidor smakuje jak pomidor, gdzie witamina D występuje w przyrodzie, a nie w tabletkach... przedyskutowałem to z małżonką.</p><p style="text-align: justify;">Anieśka pomysłowi przyklasnęła, jednocześnie zaznaczając, że ona to tak na hop siup w samolot do Europy wsiąść nie może, bo - prawda - sprawy do załatwienia, voucher do SPA i tym podobne, spakowałem więc kilka par majtek, trzy koszule z kołnierzykiem, tęsknym spojrzeniem obrzuciłem xPudełko i do Austrii ruszyłem sam. Z zamysłem, że Anieśka dołączy, jak wykorzysta darmowe minuty. Trochę jak w Szklanej Pułapce. Tylko w tym zestawieniu to Anieśka jest Johnem McClanem, a ja ... no nieważne. </p><p style="text-align: justify;">Firma tymczasem najęła sztab ludzi, którzy ogarnąć mieli każdy aspekt relokacji: przelot, transfer z lotniska, przeprowadzkę, mieszkanie, konto w banku i takie tam. Z mieszkaniem ciut spaprali sprawę, bowiem lokum szukać zaczęli, gdy nadawałem bagaż na lotnisku i - niespodzianka - nie zdążyli znaleźć. W efekcie wylądowałem w tymczasowym apartamencie w Linz, urazy jednak nie chowam, bo chyba na dobre nam to tylko wyszło. Wymyśliliśmy sobie bowiem wstępnie takie malownicze, otoczone górami miasteczko nad brzegiem jeziora. Już pierwszego dnia po pracy udałem się na oględziny. Miasteczko w istocie okazało się malownicze. W sam raz by wpaść na weekend. Może nawet długi weekend. Pod wieloma względami jednak nie takie, by osiedlić się na stałe, także dobrze się stało, że nie udało się tam klepnąć kwadratu zawczasu. Chyba, że komuś zbywa dwa i pół tysia na piękny domek w bogatej dzielnicy, z drewnianym tarasem i nasturcjami w skrzynce. Mnie na przykład nie zbywa, ale to zupełnie nie szkodzi. Przechadzałem się bowiem przez minionych kilka dni w bezpośredniej okolicy mojego tymczasowego lokum i skłonny jestem uznać, że jest bardzo nieźle. Łezkę wzruszenia musiałem ukradkiem zetrzeć, gdy zasiadłem na brzegu Dunaju z butelką Eggbergera w ręku, tak mi Warszawą poczciwą zapachniało.</p><p style="text-align: justify;">Linz wydaje się przyjazne rowerzystom, zielone, otoczone porośniętymi lasami wzgórzami. Irlandzki pub już namierzyłem, polską gospodę również, także jeśli tylko przemówi do nas rozsądna oferta na rynku mieszkaniowym, po siedmiu latach życia na wsi wracamy do miasta. Odchamić się. Kto wie, jak nas kiedyś deszcz na mieście złapie, może nawet wejdziemy do jakiegoś muzeum...</p><p style="text-align: justify;">Podsumowując, zadania przed nami obecnie dwa. Znaleźć przyjemne cztery kąty, co niekoniecznie będzie sprawą prostą, bowiem Austriacy nie w ciemię są bici. Mieszkają ładnie, a wynajmują brzydko. W znakomitej większości dostępne na rynku mieszkania są nieumeblowane, a co lepsi fantaści oczekują, by na wstępie odkupić od nich pełne wyposażenie kuchni, zapłacić czynsz za trzy miesiące z góry, wpłacić kaucję w podobnej wysokości i pokryć prowizję brokera. Czyli de facto 10k ojro za same klucze.</p><p style="text-align: justify;">Zadanie drugie jednak to już przyjemny ból głowy, acz decyzja ważka, której lekce sobie ważyć nie podobna. Od jakiego szczytu rozpocznę podbój austriackich Alp? I na tym polu działać trzeba wartko, czasu bowiem ino do jutra... </p>MiSzAhttp://www.blogger.com/profile/04235441101170096286noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-3782794024351941735.post-31584839597561293162021-02-12T13:23:00.000+00:002021-02-12T13:23:35.892+00:00Mike and the Mechanic<p style="text-align: justify;">Beton zwykł mawiać, że w kręgu rodziny i znajomych dobrze mieć mechanika, lekarza i fryzjera. Hmm... chyba już kiedyś od tych słów zaczynałem posta. Nieważne, dwa razy bym nie powtarzał, gdyby to nie była prawda.</p><p style="text-align: justify;">Z tej wzmianki o fryzjerze to się nawet swego czasu naśmiewałem. Wszak pani Betonowa zarabia na życie przycinając czupryny, cóż innego mógł chłopina powiedzieć. Trzeba było covidów, lockdownów i dostępu do podziemnego centrum usługowego, by na pewne sprawy spojrzeć z innej, prawda, perspektywy.</p><p style="text-align: justify;">Lekarzy mamy w bezpośrednim otoczeniu trzech - dwóch rehabilitantów i jednego specjalistę od przepukliny. Zważywszy na nasz styl życia i historię kontuzji, jesteśmy ustawieni.</p><p style="text-align: justify;">Na pozycji mechanika mieliśmy do niedawna manko, co o tyle było problematyczne, że Princessa wkroczyła już w wiek, w którym określenie Królowa Matka wydaję się jednak bardziej przystające, a każda zima może być jej ostatnią.</p><p style="text-align: justify;">Przez chwilę obawialiśmy się wręcz, że to będzie ta zima.</p><p style="text-align: justify;">Tego ranka wyjrzeliśmy przez okno na ośnieżone góry odcinające się bielą od błękitnego horyzontu i uznaliśmy, że zbyt rzadka to kombinacja, by lekutko nie nagiąć pięciokilometrowej restrykcji. Spakowaliśmy więc Princessę (z tą Królową Matką muszę się jeszcze oswoić) i poturlaliśmy się w kierunku rogatek wioski. Minąwszy punkt sylwestrowego czekpointa zjechaliśmy z głównej drogi na ubity trakt pnący się idealnie w linii prostej pomiędzy gospodarstwami rolnymi, a następnie w prawo na apokaliptycznie popękaną asfaltową dróżkę ciągnącą się środkiem gęstego lasu. Zignorowaliśmy stanowisko piknikowe z parkingiem na kilkanaście samochodów i pomknęliśmy w dół wzniesienia, wijącą się jak węgorz trasą. W pierwszy wiraż wszedłem jak Kubica, na drugim coś paskudnie zgrzytnęło w przednim kole. Trzeci pokonaliśmy już tylko siłą rozpędu, a dalej to sobie mogłem deptać pedał gazu jak pompkę do materaca - 158 koni rżało, ale ani drgnęło.</p><p style="text-align: justify;">Metaforycznie znaleźliśmy się w ciemnej dupie, a faktycznie w środku lasu, może dziesięć kilometrów od domu, na wąskiej drodze, gdzie dwa auta niepodobna się minąć. Zrobiliśmy więc to, co każdy zrobiłby na naszym miejscu: zepchnęliśmy samochód do zatoczki, która szczęśliwie znajdowała się kilkanaście metrów dalej i uznaliśmy, że martwić będziemy się później, a póki co wyciągnęliśmy z bagażnika plecaki i dalej ruszyliśmy pieszo. </p><p style="text-align: justify;">Jeszcze nim wyszliśmy z zasięgu telefonii komórkowej Anieśka wysłała krótkie S.O.S. do Jadzi, która w przeszłości tworzyła komórkę społeczną ze zdolnym ponoć mechanikiem i już bez dalszej zwłoki dreptaliśmy w kierunku ośnieżonych szczytów.</p><p style="text-align: justify;">Jadzia lico ma krasne i serce złote. Nie dość, że ogarnęła nam mechanika i lawetę - choć dopiero nazajutrz, bo to dzień kościelny był - to jeszcze zgarnęła dwójkę strudzonych wędrowców z lasu i odstawiła do dużego pokoju. </p><p style="text-align: justify;">Mechanik faktycznie zdolny się okazał, bowiem już trzy dni później zadzwonił, że auto jest gotowe do odbioru. W sam czas, bowiem o świcie asfalt skrzył się podejrzanie. Ja się oprócz Anieśki nie lękam niemal niczego, gdy mi jednak w drodze do pracy koło rowerowe raz i drugi niesfornie uciekło z obranej trajektorii, to mi serducho zabiło jednak ciut mocniej.</p><p style="text-align: justify;">Na sprawnym aucie zależało mi z jednego jeszcze powodu. Kolejnego tygodnia obowiązki służbowe gnały mnie na dwa dni do Naas, a choć przeszło 150 km na rowerze w jedną stronę z całą pewnością nie jest niewykonalne, to kółka walizki podręcznej do takich dystansów nie zostały raczej stworzone.</p><p style="text-align: justify;">Dzięki Mechanikowi do Naas dotarłem bez przeszkód, dalej jednak nie było tak różowo, ledwiem bowiem wyjechał z huty, a deska rozdzielcza zapłonęła kontrolką płynu chłodniczego. Lekce to sobie zważyłem, w pełnoletnim aucie wszak płyny uzupełniać trzeba kapkę częściej niż zwykle, po chwili świrować jednak zaczęła również wskazówka temperatury silnika. </p><p style="text-align: justify;">Zjechałem na pobocze, uniosłem maskę i fachową metodą "ćwierć obrotu, odskok" wziąłem się za odkręcanie nakrętki zbiornika na płyn chłodniczy. W każdej chwili oczekiwałem spektakularnego habemus papam, ale nic z tych rzeczy. Nakrętka ustąpiła z nieśmiałym syknięciem, ale bez fajerwerków. Wsadziłem paluchy do zbiornika - płyn był ledwie ciepły. Zrobiłem więc to, co każdy zrobiłby na moim miejscu: doturlałem się jakoś do hotelu i uznałem, że martwić będę się później, a póki co udałem się do Dzióbka i Urbasia na Bushmillsa (dealer's choice) i wspominanie starych czasów.</p><p style="text-align: justify;">Liczyłem, że zimną nocą silnik na tyle ostygnie, że do pracy jakoś się dotoczę, rankiem jednak odpaliłem auto, a wskazówka bezczelnie już na otwarcie sugerowała temperaturę powyżej normy. Do huty dotarłem nim silnik rozgrzał się do wartości uruchamiających automatyczną procedurę katapultacyjną, gdybym miał jednak sto metrów dalej, mogłoby się nie udać.</p><p style="text-align: justify;">Na przerwie zadzwoniłem do Mechanika i wyłuszczyłem problem.</p><p style="text-align: justify;">- Termostat - zawyrokował</p><p style="text-align: justify;">Ciut sposępniałem. W Seacie swego czasu miałem podobny problem. Wymontowałem wówczas termostat zupełnie i przez kilka dni jeździłem na zimnym silniku. Z dwojga złego lepiej tak. Coś mi jednak mówiło, że w dalece bardziej zaawansowanym Audi, taka akrobacja nie będzie możliwa.</p><p style="text-align: justify;">- Aaa - przypomniałem sobie nagle - taka ciekawostka. Po dwunastu godzinach na parkingu wskazówka wciąż pokazywała temperaturę silnika rzędu stu stopni. Co Ty na to?</p><p style="text-align: justify;">- Ja na to, że nie ma takiej opcji. Czujnik diabli wzięli. Odkręć ogrzewanie na maxa, otwórz tylne okno i póki z nawiewu lecieć będzie gorące powietrze, możesz jechać.</p><p style="text-align: justify;">Tak zrobiłem. Ja oprócz Anieśki nie lękam się niemal niczego, ale na autostradę wjeżdżałem z duszą na ramieniu. Po kilkuset metrach wskazówka bezgłośnie stuknęła o koniec skali. Chwila prawdy...</p><p style="text-align: justify;">Gdy kilka kilometrów później spod maski nie wydobywały się spodziewane kłęby pary, wrzuciłem kierunek, zjechałem na szybszy pas i rozbujałem Princessę do podróżnych 130 km/h.</p><p style="text-align: justify;">Po pół godzinie się rozluźniłem, a po 45 minutach uznałem, że fajosko byłoby zatankować teraz do pełna i zamknąć wszystkie cztery zegary na pulpicie. </p><p style="text-align: justify;">Ktoś za pan brat ze statystyką mógłby nieopatrznie pomyśleć, że na tym limit pecha się wyczerpał. Co to, to jednak nie to. Nowy czujnik jeszcze nie przyszedł, a ja kolejny raz wybierałem numer do Mechanika. Wszystko przez to żeśmy się nierozważnie kolejny raz wypuścili w weekend do lassa na spaca. Zacne 13to kilometrowe kółko machnęliśmy i ciut nas przewiało, więc myśl o herbacie z rumem kiełkowała mi już w głowie, gdyśmy się pakowali do auta. </p><p style="text-align: justify;">Ledwie jednak wyjechaliśmy z leśnego parkingu, a zjechać musiałem do pit stopu. Wysiadłem z samochodu, po czym zakomunikowałem Anieśce, że złapaliśmy gumę.</p><p style="text-align: justify;">- Umiesz zmienić koło? - spytała.</p><p style="text-align: justify;">Zabolało, nie powiem. Nic się jednak nie odezwałem. Znalazłem na poboczu dwa kamienie i wetknąłem je pod koła. Otworzyłem bagażnik, wyciągnąłem zapasówkę i uważniej przyjrzałem się feldze z przebitą oponą. Następnie włożyłem koło zapasowe z powrotem do bagażnika, zatrzasnąłem klapę, kamienie odłożyłem tam gdzie je znalazłem, wsiadłem do auta i wróciłem na drogę </p><p style="text-align: justify;">Gdy rok temu zmieniałem opony, okazało się, ze gdzieś zawieruszyła się nakładka na klucz, pozwalająca odkręcić śruby zabezpieczające felgi przed kradzieżą. Ja bym tak sfatygowanych felg wprawdzie nie wziął choćby za darmo, ale różni zboczeńcy po ziemi chodzą. W każdym razie chłopaki w warsztacie rozklepali śruby zabezpieczające w przednich kołach, ale tylnych nie ruszyli.</p><p style="text-align: justify;">Wydziubałem numer do Mechanika.</p><p style="text-align: justify;">- Jesteś jeszcze na warsztacie?</p><p style="text-align: justify;">- Jestem, ale zaraz zamykamy.</p><p style="text-align: justify;">- To nie ruszaj się nigdzie, będę za 5 minut...</p><p style="text-align: justify;">Zwolniłem do 20 km/h w odpowiedzi na hurgoczące koło.</p><p style="text-align: justify;">- ... może za 15.</p><p style="text-align: justify;"><br /></p><p style="text-align: justify;">Kilka dni temu zabrałem Princessę na test narodowy</p><p style="text-align: justify;">- She is not to bad - skwitował po badaniu mechanik, czule klepiąc auto po zadzie.</p><p style="text-align: justify;">Ale kwitów nie podpisał...</p>MiSzAhttp://www.blogger.com/profile/04235441101170096286noreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-3782794024351941735.post-70172394398177073952021-01-18T23:20:00.003+00:002021-01-20T07:51:14.442+00:00Z drewnem do lasu<p style="text-align: justify;">Niebieskie światła zamigotały przed nami, ledwie wychyliliśmy się zza łagodnego zakrętu. Miałem nadzieję, że unikając autostrady, unikniemy również niewygodnych pytań na czekpoincie, ten statek odpływał jednak właśnie pod pełnym ożaglowaniem.</p><p style="text-align: justify;">- Kędy droga? - zapytał zaskakująco przyjaźnie przemoknięty gardzista.</p><p style="text-align: justify;">- Do lasu - odparłem zgodnie z prawdą.</p><p style="text-align: justify;">- Do lasu!? - gołowąs ewidentnie słyszał podobną wymówkę tego dnia po raz pierwszy.</p><p style="text-align: justify;">Pokiwałem głową starając się przy tym wyglądać na tyle poważnie, na ile groteskowe okoliczności pozwalały. Wokół zapadała szarówka, siąpił deszcz, do końca starego roku pozostało osiem godzin. Po cichu liczyłem, że gardzista nas zawróci i Sylwestra spędzimy jak bogowie przykazali - przy trzaskającym wesoło kominku, z kosteczkami lodu pobrzękującymi w złocistym drinku. Może załączymy na dużym ekranie festiwalowe filmy Mountains on Stage.</p><p style="text-align: justify;">Z całej naszej czwórki tylko ja podchodziłem do pomysłu powitania Nowego Roku pod namiotami w lesie bez rumieńców na twarzy. By nie wyjść na sztywniaka, zachowywałem wątpliwości dla siebie, oczami wyobraźni widziałem jednak Anieśkę kategorycznie odmawiającą opuszczenia ciepłego śpiwora, Kowala zwracającego pieczoną kiełbasę z okowitką gdzieś na skraju obozowiska, Lisicę w przemoczonych butach i siebie samego dorzucającego kolejne mokre polano do ognia w nierównej walce z nieustającym deszczem.</p><p style="text-align: justify;">Tymczasem gardzista spojrzał z niedowierzaniem na zalegające na tylnym siedzeniu plecaki, potem na nasze sylwestrowe kreacje z polartecu, softshellu i wełny merino. W przypływie detektywistycznego natchnienia kazał Anieśce zademonstrować stopy, a ujrzawszy ciężkie buty trekkingowe, miast spodziewanych błyszczących brokatem szpilek, uznał najwyraźniej, że do głupszych rzeczy ludzi kwarantanna skłoniła i ruchem ręki nakazał nam jechać dalej.</p><p style="text-align: justify;">Lisów spotkaliśmy na leśnym parkingu. Kowal okazał się proaktywnie podejść do problemu suchego drzewa i szczerzył się do nas dzierżąc dwie torby po brzegi wypełnione szczapami drewna.</p><p style="text-align: justify;">Przejąłem jedną z toreb i ruszyliśmy z drewnem do lasu. Buty na przemian ślizgały mi się w miękkim błocie, to grzęzły w mokrym mchu. Z każdą kroplą deszczu niesiona siata stawała się coraz cięższa. Kowal tymczasem perorował z niesłabnącym mimo kilometrów entuzjazmem.</p><p style="text-align: justify;">- Mówię Ci Majkelu, jaką miejscówkę wynaleźliśmy z Lisicą. Poczekaj, aż zobaczysz. Piękna polana, w pobliżu strumyk. Od dawna myśleliśmy, by się tam namiotem rozbić.</p><p style="text-align: justify;">Uczepiłem się tej myśli, bowiem latem Kowal tak piękne miejsce pod baobabem nam znalazł, że palce lizać i uznanie oraz niezachwianą wiarę mum winien aż po grób. Nie potrafiłem więc skryć rozczarowania, gdy po godzinie marszu droga skończyła się ścianą lasu, a Kowal grzmotnął torbą z drewnem o grunt i tryumfalnie oświadczył, że to tu.</p><p style="text-align: justify;">- Tu, znaczy gdzie? - spytałem rozglądając się wkoło.</p><p style="text-align: justify;">- No tu, gdzie stoisz - odparł mój serdeczny przyjaciel wesoło, najwyraźniej w zapadającej ciemności nie dostrzegając rządzy mordu kiełkującej w moich oczach.</p><p style="text-align: justify;">- Kowalu, tu stoi dziesięć centymetrów wody - dla wzmocnienia przekazu z mokrym mlaśnięciem podniosłem buta.</p><p style="text-align: justify;">- No lepiej nie będzie - uznał zupełnie w moim przekonaniu bez sensu.</p><p style="text-align: justify;">- Po środku strumienia byłoby lepiej - bąknąłem pod nosem i wielce obrażony zszedłem ze ścieżki w strzeliste iglaste drzewa nad brzegiem potoku. </p><p style="text-align: justify;">Wysypany igłami grunt okazał się zaskakująco suchy, a choć miejsca między pniami drzew nie było mnogo, zdawało się, że dwa namioty przy odrobinie inwencji zdołamy zmieścić. </p><p style="text-align: justify;">- A tu? - zawołałem.</p><p style="text-align: justify;">Kowal zszedł ze skarpy, potupał fachowo nogami o grunt, butem rozgarnął igły, opukał okoliczne drzewa i w końcu skinął przyzwalająco głową. </p><p style="text-align: justify;">Godzinę później dwa namioty stały rozpięte między sosnami, deszcz ustał, ognisko zapłonęło wesoło, a szkarłatna wiśniówka popłynęła do aluminiowych kubków. Kowal znosił mokre gałęzie, by wyschły w pobliżu ognia, Lisica kroiła kiełbasę, Anieśka usilnie nakłaniała wszystkich, by zjedli po ząbku czosnku powołując się na jakąś noworoczną tradycję. Nagle pomysł, by spędzić Sylwestra w leśnej głuszy okazał się wcale klawy.</p><p style="text-align: justify;">To nie był dobry rok, ale przynajmniej zakończyliśmy go w stylu względnie awanturniczym. W ciągu minionych dwunastu miesięcy udało nam się rzutem na taśmę dopisać do projektu Korona Europy czeską Śnieżkę oraz przejść Wicklow Way, acz za największy sukces poczytuję sobie to, że zdołaliśmy nie przybrać na wadze.</p><p style="text-align: justify;">Nowego Roku z przytupem również nie powitaliśmy. Jaki gość, takie powitanie. Mielim rankiem piąć się na najwyższy szczyt pobliskiego górskiego pasma, lecz wciąż szumiąca w głowie wiśniówka, dwie butelki szampana i bliżej nieokreślony specyfik Kowala o kolorze i smaku płynu hamulcowego zmąciły nam myśli i wyprowadziły z powrotem na leśny parking. A następnie do domu na gorący rosół i skoki narciarskie.</p><p style="text-align: justify;">Jak za starych, dobrych czasów...</p>MiSzAhttp://www.blogger.com/profile/04235441101170096286noreply@blogger.com6tag:blogger.com,1999:blog-3782794024351941735.post-23042867448626751792020-10-16T19:30:00.001+01:002020-10-16T20:18:21.139+01:00Łysy<p style="text-align: justify;">Pół roku ledwie minęło, odkąd śmy ostatni raz frunęli aeroplanem, w innej się to jednak zdawało epoce. Lotnisko w Shannon w niczym nie przypominało gwarnego portu lotniczego, który zwykliśmy regularnie odwiedzać. W kolejce do jedynego czynnego stanowiska nadawania tobołków może trzy osoby. Coś szepczą między sobą w swoim przekonaniu zapewne dyskretnie, mimo to słyszałbym każde słowo ze znacznej odległości, gdyby nie echo kółek samotnej walizki zwielokrotnione ścianami pustego gmachu lotniska. W oddali ktoś zakasłał. Rozmowy natychmiast cichną. Kółka walizki też. Wszyscy podrywają głowy jak pieski preriowe. Jak zombie w post apokaliptycznym filmie. </p><p style="text-align: justify;">Bagaż nadaliśmy szybciej, niż PAD złamał pierwszą obietnicę wyborczą. Sąsiad straszył, że na pokładzie samolotu próżno będzie liczyć na jakikolwiek poczęstunek, więc na wszelki wypadek nabyłem w sklepie dla niektórych wolnocłowym miniaturkę Ballentines'a i butelkę coli, po czym przenieśliśmy się pod bramkę.</p><p style="text-align: justify;">Znakomita większość przyszłych pasażerów nosiła maseczki. Jedni na nosie, inni pod nosem, jeszcze inni na brodzie. Koniec końców wszędobylskie plakaty na lotnisku informowały o konieczności noszenia maseczek, nie precyzowały jednak na jakiej części ciała.</p><p style="text-align: justify;">Wyjątkiem był łysy jegomość w czarnym fleku. Z tyłu głowy miał niewyraźny tatuaż, być może inspirowaną rosyjską wersją Wiedźmina koparkę. Na nogach przeraźliwie obcisłe spodnie modnie odsłaniające kostki i mocno kontrastujące z górną połową ciała. Ciut jakby znajdował się w trakcie stopniowej zmiany stylu postępującej od stóp w kierunku głowy. Za rok wydekoltowany sweterek wyprze zapewne flyersa, a koparka schowa się częściowo pod wycieniowaną pieczarką. A może małpia zawiść przeze mnie przemawia, bowiem dwie i pół dekady temu rodzice kategorycznie odmawiali mi zakupu fleka, argumentując swe nieprzejednane stanowisko tym, że połowicznie pomarańczowa kurtka wróży przyszłość przy robotach drogowych. </p><p style="text-align: justify;">Póki co jednak Łysy siedział na jednej z metalowych ławek w imponująco szerokim - zważywszy na obcisłość spodni - rozkroku i z wyzywającym uśmiechem, doskonale wyeksponowanym wobec braku maseczki, spoglądał na współpodróżnych.</p><p style="text-align: justify;">- Siadaj, ściągnij maskę, zaciągnij się świeżym powietrzem - zachęcił przechadzającego się w pobliżu starszego pana.</p><p style="text-align: justify;">- Zajmij się sobą człowieku, wiem co mam robić - odparł spokojnie zamaskowany emeryt.</p><p style="text-align: justify;">Łysy tematu nie drążył. Podniósł się z ławki i ruszył w kierunku kolejki. Po chwili klepnął się w czoło i wrócił po siatkę z bezcłówki. Jednoczesne operowanie obiema rękoma ewidentnie przekroczyło jego chwilowe możliwości koordynacyjne i w efekcie mała walizka kabinowa grzmotnęła o posadzkę. Łysy wybuchnął głośnym śmiechem, podniósł upuszczony bagaż, po czym chwiejnym krokiem ponownie podreptał w kierunku oczekujących na wejście do samolotu ludzi.</p><p style="text-align: justify;">- Are you checking this in? - spytał przedstawiciel budżetowych linii lotniczych, wskazując kabinówkę.</p><p style="text-align: justify;">- Co q rwa czeking? - odparł Łysy pytaniem na pytanie.</p><p style="text-align: justify;">Reszta pasjonująco zapowiadającej się dyskusji nam umknęła, bowiem błysnąwszy odznaką ruszyliśmy wąskim korytarzem na pokład.</p><p style="text-align: justify;">Łysy wsiadł do samolotu ostatni. Chwilę palił głupa odnośnie maseczki, po czym rozsiadł się w fotelu i wyciągnął zza pazuchy pokaźną, prostokątną butelkę z zielonego szkła, która zaraz zniknęła częściowo pod osłaniającą twarz woalką. </p><p style="text-align: justify;">Samolot odbijał od doku, a Łysy ignorował już trzecią prośbę obsługi, by nie spożywać własnego alkoholu i równie głośno, co wulgarnie nakłaniał pilota, by ten zmienił kurs na Malagę. Pilot najwyraźniej nie należał do tych, którzy tolerują uwagi z tylnego siedzenia odnośnie trasy, bowiem depnął po heblach i ponownie skierował samolot w kierunku budynku terminala. </p><p style="text-align: justify;">Łysy chyba powoli zaczynał ogarniać, co się dzieje, rzucał bowiem już nie tylko mięsem, ale także drobnym bagażem osobistym oraz dokumentami wydanymi przez wojewodę. Pod adresem jednego ze stewardów uprzejmy był użyć określenia yeah bunny rasista, drugiemu z intymnymi detalami opisywał przebieg niedawnego tete-a-tete z jego matką. </p><p style="text-align: justify;">W powietrzu zapachniało przemocą, bo Anieśka już wstawała ze swego miejsca, by złapać Łysego za ucho, ale wówczas na pokład wkroczył postawny oficer Ochrony Lotniska. Podłoga zatrzeszczała, a ogon samolotu uniósł się o pół cala.</p><p style="text-align: justify;">- What seems to be the problem? - zagadnął uprzejmie Łysego. </p><p style="text-align: justify;">Łysy w moment przyswoił podstawy języka angielskiego.</p><p style="text-align: justify;">- I don't know... - pisnął.</p><p style="text-align: justify;">- To może wysiądziesz z samolotu i nam opowiesz?</p><p style="text-align: justify;">Łysy pociągnął nosem i kiwnął głową.</p><p style="text-align: justify;">Szkoda mi rosyjskiego Wiedźmina strasznie, bo przepadł mu urlop palce lizać. Lato dało taki pożegnalny koncert nad Wisłą, że jednoręki bandyta by zaklaskał. Konsekwentna lampa na niebie i 27 stopni w porywach. Oprócz błękitnego nieba, nic mi w życiu nie potrzeba. Przez dwa tygodnie przemierzałem Warszawę wyłącznie na rowerze, z niejaką konsternacją i niekłamaną radością odkrywając, że wszystkie ścieżki rowerowe prowadzą do Miami Wars na lewym brzegu Wisły.</p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh76p2sW5XtNW7gbIw0TN5_kmu-CU1uIEGPpvboihMaAU6BPSLgAVuqeqJ3bxcmGqvV7Rx3l3G2XdL3EbyNd5f8R_XYb3sop0IQ6iw9Rfo0Hafm8vzLG0dee2WG-7dlTAcLBTKLzCNI/s540/MiamiWars.jpg" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="263" data-original-width="540" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh76p2sW5XtNW7gbIw0TN5_kmu-CU1uIEGPpvboihMaAU6BPSLgAVuqeqJ3bxcmGqvV7Rx3l3G2XdL3EbyNd5f8R_XYb3sop0IQ6iw9Rfo0Hafm8vzLG0dee2WG-7dlTAcLBTKLzCNI/s16000/MiamiWars.jpg" /></a></div><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><br /></div><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;">Na wypadek gdyby Łysemu nie było jeszcze wystarczająco przykro, irlandzkie Mądre Głowy na jeden istotny tydzień wciągnęły Polskę na Zieloną Listę, wobec czego ten jeden istotny lot na trasie Modlin - Shannon nie podlegał obowiązkowi kwarantanny. A gdyby tego było mało, lato przeszło w niedzielę bez ostrzeżenia w smagającą zimnym wiatrem jesień, w efekcie strzegący wejścia na modlińskie lotnisko technicznie wysoce zaawansowany i niezwykle czuły termometr u każdego pasażera wykrywał wiarygodnie brzmiącą temperaturę ciała na poziomie 32 stopni.</div><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;"><br /></div><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;">Jakbym był Łysym, to bym się zaszył...</div>MiSzAhttp://www.blogger.com/profile/04235441101170096286noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-3782794024351941735.post-72259576316238655582020-08-19T15:08:00.002+01:002021-05-12T23:36:24.923+01:00Pająk<p style="text-align: justify;">Mam wrażenie, że meteorolodzy poddali się w beznadziejnych próbach przewidzenia irlandzkiej pogody i miast po próżnicy studiować ruchy mas powietrza, zmiany ciśnienia atmosferycznego i wpływ prądów morskich, walą w ciemno: THIS IS IRELAND! BĘ DZIE PADAĆ! Na melodię z 300.</p><p style="text-align: justify;">Zwykle taka taktyka miała dodającą wiarygodności sprawdzalność, ostatnimi czasy jednak pogodni szamani nietrafionymi wróżbami mocno nadwyrężyli swoją reputację. Jeszcze w bankholidejowy weekend daliśmy się nabrać, kilka dni temu jednak obietnicy burzy oraz całodobowych opadów powiedziałem "sprawdzam" i wraz z dwoma serdecznymi przyjaciółmi ruszyłem biwakować w górach. Obietnica miała na ręku żałosną parę przelotnych mżawek, także, prawda, <i>in your face</i>!</p><p style="text-align: justify;">Przez to małe zwycięstwo stałem się chyba zbyt pewny siebie. W poniedziałkowy poranek zwlekłem się z łóżka przy akompaniamencie trzeszczących stawów. Nadstawiłem ucha, ale zza uchylonego okna nie dochodziły żadne dźwięki, które sugerowałyby atmosferyczne opady. Wbrew deklaracjom pogodologów, że padało, pada i będzie padać, zwinąłem więc spodnie w kancik w ciasny rulon, wrzuciłem je na dno plecaka, przycisnąłem kubkiem z kawą i pudełkiem z lunchem, a na tyłek wciągnąłem bawełniane szorty. W połączeniu z wyprasowaną koszulą wyglądały dość komicznie, więc naciągnąłem na garba cienką kurtkę wiatrochronną i zamiast odpalać 150-konny silnik, wskoczyłem na rower.</p><p style="text-align: justify;">Dziesięć minut później zajechałem pod hutę śmiejąc się pod nosem z szamańskich gróźb, po fajrancie jednak do śmiechu już mi nie było. Deszczem siekło jak biczem. Ilekroć zdało mi się, że wystukiwany na brukowej kostce rytm zwalniał, następował dynamiczny refren, skutecznie wybijając mi z głowy pomysł pedałowania w ulewie. Asterix zaoferował wprawdzie, że mnie podwiezie, łatwiej byłoby jednak wcisnąć jego kompaktową corsę do sakiewki pod moim siodełkiem, niż mój rower do jego bagażnika, wydziubałem więc numer Anieśki.</p><p style="text-align: justify;">Anieśka już tak ma, że gdzie nie pójdzie, rozświetla to miejsce swoją zajebistością. Nie inaczej było i tym razem. Ledwie zajechała na parking, w jednej chwili bombardowanie ustało, ptaszyny się rozśpiewały, a nawet słońce wyjrzało zza chmur zaciekawione. Przez chwilę rozważałem nawet, czy nie wskoczyć mimo wszystko na siodełko, nie po to jednak czekałem z ramą rowerową w jednym ręku i kołami w drugim, by teraz to wszystko na powrót montować. Wrzuciłem dwukółkę do bagażnika, wskoczyłem za fajerę, podrzuciłem Anieśkę do pracy, a sam ruszyłem do domu.</p><p style="text-align: justify;">W tym miejscu pojawił się logistyczny problem, bowiem zamierzałem grzecznie udać się o 9 do łóżka, co wykluczało odebranie Anieśki z pracy godzinę później. Doszedłem niedawno do wniosku, że jeśli w moim wieku chce się biegać, skakać, latać, pływać, trzeba zapewnić organizmowi wystarczającą ilość snu - sześć godzin minimum. Do pracy nazajutrz musiałem wyjątkowo wstać o 4, a skoro statystyczny człowiek łącznie w nocy wybudzony jest przez ok. godzinę...</p><p style="text-align: justify;">Z rowerem wciąż w bagażniku udałem się więc na siłownię, odbębniłem trening, złożyłem rower do kupy, oddałem Anieśce kluczyki i w deszczu, co do którego wyjątkowo meteorolodzy się nie pomylili, pomknąłem z górki do domu. Z zamkniętymi oczami, bezlitośnie siekło bowiem przy tej prędkości po twarzy.</p><p style="text-align: justify;">Na kwaterze oporządziłem się w try miga. Szybki prysznic, lunch do pudełka, pudełko do lodówki, koszula na wieszak, wieszak na klamkę od drzwi i kilka minut po dziewiątej leżałem pod syntetyczną pierzyną z "Osiedlem RZNiW" w ręku. O 9:30 już pewnie spałem.</p><p style="text-align: justify;">Wtem rozbłysk supernovej rozświetlił sypialnię.</p><p style="text-align: justify;">-Eeej.... - jęknąłem z wyrzutem, uchylając jedno oko.</p><p style="text-align: justify;">Anieśka stała w drzwiach z palcem wciąż na przełączniku światła.</p><p style="text-align: justify;">- Pająąąk... - zawyła żałośnie.</p><p style="text-align: justify;">- To weź kapcia.</p><p style="text-align: justify;">- Nie mogęę, on jest wieelkii</p><p style="text-align: justify;">Z niechęcią postawiłem stopy na podłodze. Bestia była faktycznie okazała. Gdyby jej założyć homonto, zaoralibyśmy wszystkie pola wokół wioski. Zwykle staram się pająków nie zabijać, dopuszczając się co najwyżej delikatnej, acz stanowczej ewikcji. Szklanka się do tego nadaje doskonale. Pająki to bowiem ofermy i nie potrafią wspinać się po gładkim szkle.</p><p style="text-align: justify;">Ospale ruszyłem w kierunku kuchni.</p><p style="text-align: justify;">- Jak ci ucieknie, to ja dziś nie zasnę - ostrzegła Anieśka.</p><p style="text-align: justify;">Spojrzałem raz jeszcze na kosmatego potwora. Miał grube, brązowe nogi. Od pięty jednej, do palców piątej może nawet dziesięć centymetrów. No dobra, osiem. Siedział dwa metry nad podłogą, mimo to doskonale widziałem szczękoczułki w kształcie odwróconej litery T. Umościł się wysoko w rogu sypialni, w związku z czym ciężko byłoby go przykryć szklanką, zamiast tego chwyciłem więc za odkurzacz. Odpaliłem silnik, wycelowałem, wziąłem głęboki wdech i dźgnąłem na wydechu...</p><p style="text-align: justify;">W rurze coś zagrzechotało, po czym stuknęło o zbiornik odkurzacza. Zapaliłem światło w ogródku i wyniosłem sprzęt na zewnątrz. Odkręciłem zbiornik, tarantula siedziała na dnie spoglądając na mnie z wyrzutem zza kłębka kurzu. Stuknąłem zachęcająco w plastikowe denko. Przysiągłbym, że pająk westchnął, po czym niechętnie podreptał po ściance zbiornika na mokrą trawę. Ostentacyjnie wypiął odwłok, jasno dając do zrozumienia, co myśli o tych nocnych manewrach i ruszył w kierunku ogrodowej szopki. Po chwili trzasnęły drewniane drzwi.</p><p style="text-align: justify;">Wróciłem na górę. Anieśka patrzyła na mnie błyszczącymi oczami, jak dama do niedawna w opresji patrzy na superbohatera. Zerknęła na lśniący od potu kark, prześlizgnęła się na mięśnie prężące się pod prowokacyjną pasiastą piżamą zapinaną na guziki. Przygryzła wargę.</p><p style="text-align: justify;">- Chcesz ... zagrać w chińczyka? - wyszeptała.</p><p style="text-align: justify;">I szlag trafił moje sześć godzin snu.</p>MiSzAhttp://www.blogger.com/profile/04235441101170096286noreply@blogger.com6tag:blogger.com,1999:blog-3782794024351941735.post-21951771573664743082020-08-11T22:15:00.002+01:002020-08-11T22:15:22.270+01:00Goodbye old friend...<p style="text-align: justify;">Byłeś mi naprawdę bliski, tym większe spustoszenie w mojej duszy spowodowała Twoja strata. To cena, którą niezmiennie płacę za moje bezwzględne przywiązanie graniczące z syndromem sztokholmskim - można mnie bić, a nazajutrz i tak wrócę jak pies merdający ogonem. Cóż dopiero, gdy o mnie dbać, otoczyć czułą opieką i sprawić bym czuł się bezpiecznie.</p><p style="text-align: justify;">Byliśmy razem na zboczu Mont Blanc, to była moja pierwsza Wielka Góra. Bez przewodnika, który pokazał palcem gdzie dreptać, bez tragarza taszczącego cięższą połowę dobytku. Byliśmy zdani na siebie. Było w tym piękno wyzwania, z dominującą nutą satysfakcji, ale i szczyptą niepokoju, a nawet przypadkową grudką strachu, gdy w nieprzeniknionych ciemnościach porywisty wiatr przygwoździł nas do lodowatej grani.</p><p style="text-align: justify;">Na szczycie stanąłem pijany niebezpieczną mieszanką euforii, dumy i końską dawką endorfin. Twardo jednak stąpałem po białej kopule, wiedziałem bowiem, że czekasz w dole, że za kilka godzin się zobaczymy. Rok wcześniej Cię z nami nie było, do domu wracaliśmy wówczas na tarczy. Przypadek...?</p><p style="text-align: justify;">Nigdy nie zapomnę wspólnej nocy pod Dufourspitze, gdy ze strony lodowca spłynęły na nas kaskady deszczu wspartego topniejącym śniegiem. Czuwałeś nad nami, szeptałeś kojące słowa.</p><p style="text-align: justify;">Zjechaliśmy razem pół świata. Nigdy nie zawiodłeś. Zawsze byłeś wartością dodaną.</p><p style="text-align: justify;">Wicklow Way było naszą ostatnią wspólną wyprawą. Już wtedy wiedziałem, że żyjesz w pożyczonym czasie. Taśma uszczelniająca szwy zwisała Ci już smętnie, promienie słoneczne skruszyły ochronną warstwę silikonu, delikatne ściany zwiotczały i zapadły się jak policzki starca. Nie zasłużyłeś jednak, by tak odejść. Powinieneś tkwić w szafie jako weteran, w czarnej godzinie gotów powrócić do służby. Zamiast tego skończyłeś na dnie zielonego kosza na śmieci, bom jak ostatni żółtodziób zostawił Cię wilgotnego w pokrowcu, byś bez słowa skargi zapleśniał. A pleśń jest dla namiotu jak złośliwy rak z przerzutami. Rozlewa się po ścianach czarnym wzorem i cuchnie śmiercią po rozsznurowaniu pokrowca.</p><p style="text-align: justify;">Próbowałem wszystkiego. Delikatnych środków naturalnych, agresywnej chemii. Było już jednak dla Ciebie za późno.</p><p style="text-align: justify;">Pamiętaj o nas rozbity dumnie w zielonej dolinie Krainy Wiecznych Łowów. My z pewnością będziemy pamiętać o Tobie...</p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg81j6iOOO8zmZsIO9PnE_FpoeTNdASgav_WmMose0zwEMXdGL2QbsmDormu7v81o5NBQfhvpuCCKUBVFbk1IU3S4-z6OJ6yKrxsW5rPEV1-GZsn-njTKDDhL3UVTMcT4nwez7Oq934/s540/Ararat.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="360" data-original-width="540" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg81j6iOOO8zmZsIO9PnE_FpoeTNdASgav_WmMose0zwEMXdGL2QbsmDormu7v81o5NBQfhvpuCCKUBVFbk1IU3S4-z6OJ6yKrxsW5rPEV1-GZsn-njTKDDhL3UVTMcT4nwez7Oq934/s0/Ararat.jpg" /></a></div>MiSzAhttp://www.blogger.com/profile/04235441101170096286noreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-3782794024351941735.post-16442500605843259982020-08-02T23:28:00.001+01:002020-08-03T23:00:13.630+01:00Pielgrzym Drugi<div style="text-align: justify;">W zamierzchłych czasach gdyśmy zameldowani byli w niedalekim sąsiedztwie Dublina, w Glendalough bywaliśmy w miarę regularnie. Okolice stolicy uchodzą nie bez przyczyny za bardziej cywilizowaną część Irlandii. Kaszlące spalinami skrzaty żebrzą pod McDonaldem, elfy pracują za minimalną stawkę w lokalnych multipleksach, a soczyście zielone wzgórza brzęczą automatycznymi dronami koszącymi trawę. Ilekroć więc stawiała się u nas hałastra znad Wisły, głośno domagająca się Irlandii jak z kolorowego przewodnika National Geographic, Dolina Dwóch Jezior okazywała się jedną z niewielu destynacji osiągalnych na jednym baku paliwa. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Popularność Glendalough oznaczała rzecz jasna rzeszę turystów i flesze aparatów trzaskające jak stroboskop, głównie jednak w okolicach klasztornego kompleksu. Za Lower Lake tłum rzednie, a gdy strzelista wieża obronna zmienia się w majaczący za plecami falliczny kształt, na trasie pozostają tylko co bardziej wytrwali wędrowcy.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Nie tym razem jednak. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Kwadrans po tym jak opuściliśmy bezpieczne schronienie w Larragh, dotarliśmy do pierwszych zabitych na głucho zabudowań Glendalough. Zatrzaśnięte okiennice i zaryglowane drzwi napastowały żółtymi covidowymi plakatami. Wokół żywego ducha. Po odwiedzanym przez przeszło milion turystów rocznie obiekcie kroczyliśmy jak po planie filmowym "I am legend". Na naszpikowanym celtyckimi krzyżami średniowiecznym cmentarzu, byliśmy jedynymi ludźmi mogącymi się pochwalić pulsem.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjpYaqRwgIBHYqyCvD_afX-UeCpL6zPnYeDV6RNS4iDcy4j6u3ucbiAswLmuA2v8mZWhHzkOtMmVUEGbkdYa-P-3WO8YGvTdqq4Z-bjARWfHPRq_MbyVKpI1FTtbkYfnyVuRzi4d7AM/s540/Glendalough.jpg" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="266" data-original-width="540" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjpYaqRwgIBHYqyCvD_afX-UeCpL6zPnYeDV6RNS4iDcy4j6u3ucbiAswLmuA2v8mZWhHzkOtMmVUEGbkdYa-P-3WO8YGvTdqq4Z-bjARWfHPRq_MbyVKpI1FTtbkYfnyVuRzi4d7AM/d/Glendalough.jpg" /></a></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Nieco dalej wpadliśmy na dwóch robotników w odblaskowych kamizelkach, którzy w pierwszym odruchu na nasz widok chwycili w panice za narzędzia, ale zorientowawszy się kto zacz wrócili natychmiast do nawet nie udawania, że pracują. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Po wczorajszej ulewie nie było śladu, acz z niepokojem zerkaliśmy to w górę na ołowiane niebo, to w dół na ekrany telefonów. Aplikacja pogodowa lojalnie uprzedzała, że dziś jeszcze może udać się dotrzeć do obozu suchą stopą, ale jutro raz na zawsze odechce nam się prysznica. Wykombinowaliśmy więc, że miast dyrdać do samego Glenmalure, jak pierwotnie zamierzaliśmy, i rankiem pakować w deszczu mokre manele do plecaków, zakończymy dzisiejszy odcinek trzy kilometry wcześniej i kimniemy się pod wiatką Mullacore Hut.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Czas pokazał, że plan był znakomity. Drewniane schronienie okazało się doskonale wyposażone. W rogu stało składane krzesło turystyczne, na ścianie wisiała szczota do zamiatania i ... patelnia, pod sufitem pięciolitrowy baniak na wodę. Kilka kroków wcześniej minęliśmy elegancki strumyk, a jeśli nadal rozmyślaliśmy nad losem fińsko-chorwackiego zespołu, nad ogniskiem buty na patyku suszyła poznana wczoraj koleżanka z Finlandii.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Podczas, gdy ulewa zaskoczyła nas poprzedniego popołudnia zanurzonych w wiklinowych fotelach z kieliszkiem mołdawskiego wina w ręku, nasi nowi przyjaciele byli wówczas dwie godziny drogi od Mullacor Hut. Do wiaty dotarli więc dzwoniąc zębami jak cymbałki, a dotarłszy zamieścili dziękczynny wpis w Księdze Wejścia, nieco tylko nadużywając słowa hipotermia.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Streściwszy nam dramatyczne wydarzenie poprzedniego wieczora wsadzili nogi w wilgotne jeszcze buty, zarzucili plecaki na garby i ruszyli w kierunku szosy, skąd zabrać ich mieli znajomi. Tym samym wiatka została wyłącznie do naszej dyspozycji, a wraz z nią cały inwentarz, który przy odrobinie inwencji wystarczył, by zmajstrować gorący prysznic i ciepłą strawę.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhxtJfaVg0NCeapSC-p8VSC3J-Mfoij3ivoljY5a8UyuG5e2m_wSGg9v4hbuJScYsI5m_LxIwCC3qyS6RZfNaotqCtqOm_rJiLZIw-xGn9FtA3BjkAkpkmGo5YAN4uj3xxc0pfxi0-T/s540/hut.jpg" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="266" data-original-width="540" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhxtJfaVg0NCeapSC-p8VSC3J-Mfoij3ivoljY5a8UyuG5e2m_wSGg9v4hbuJScYsI5m_LxIwCC3qyS6RZfNaotqCtqOm_rJiLZIw-xGn9FtA3BjkAkpkmGo5YAN4uj3xxc0pfxi0-T/d/hut.jpg" /></a></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Początkowo miarkowaliśmy spać ino tylko w śpiworach, lecz wraz z zapadnięciem zmroku i dogasającym ogniskiem, jedna po drugiej zlatywać zaczęły się skrzydlate piranie, rozłożyliśmy więc moskitierę pod zadaszeniem i zanuciwszy kilka chantów w intencji dobrej pogody zamknęliśmy oczy.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Obóz zwinęliśmy skoro świt, by jak największy dystans pokonać przed deszczem. Ledwie jednak weszliśmy w zasięg sieci komórkowej, okazało się, że wczorajsze chanty nie padły na jałowy grunt, a początek żabobicia przesunięty został z godziny 9 na 12. W świetle tych rewelacji znaleźliśmy moment, by przystanąć pod zamkniętym schroniskiem Glenmalure Lodge i odpalić kawiarkę, którą nie na darmo wszak taszczyłem w plecaku.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Wzmocnieni czarną materią wznowiliśmy marsz. To był piąty dzień dreptania. Całą trasę planowaliśmy zamknąć w tydzień, także ten słupek, który informował kpiąco, żeśmy są ledwie w połowie drogi, był zupełnie niepotrzebną prowokacją.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgsam43nDcBEyRwIM36ZKcQ8AV0aDkeQAiTsBYUEpqTdOG6BTnVjUUnkXrFDKern5khIuRXfE2WISw3G_JDsTvX0D1O1ohQS1zk18Nt6ip2GW3SzYzPjsk4Te0fB9DYnh7iQL727UH8/s540/Halfway.jpg" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="304" data-original-width="540" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgsam43nDcBEyRwIM36ZKcQ8AV0aDkeQAiTsBYUEpqTdOG6BTnVjUUnkXrFDKern5khIuRXfE2WISw3G_JDsTvX0D1O1ohQS1zk18Nt6ip2GW3SzYzPjsk4Te0fB9DYnh7iQL727UH8/d/Halfway.jpg" /></a></div><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><br /></div><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;">Szczęśliwie mieliśmy doskonałą motywację, by nie zaprzestawać marszu. Te meszki to bowiem ciut ofermy były i ewidentnie nie opanowały lądowania na ruchomym obiekcie. Starczyło jednak przystanąć, by stracić pół litra krwi w trakcie konsumpcji jednego batonika. W umiarkowanym tempie, acz z żelazną konsekwencją pokonywaliśmy więc kolejne kilometry, chantując dla odmiany o deszcz w nadziei, że lecące z nieba wielkie kule wody, skutecznie odbiorą pijawkom apetyt. I po raz kolejny chanty zostały wysłuchane - kilkaset metrów przed Mucklagh Hut zaczęło siąpić. I przez następne 24 godziny miało nie przestać.</div><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;"><br /></div><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;">Ostatnia na trasie wiata nie miała na stanie krzesełek, ni patelni, ale wyposażona była w zmyślny system zbierania deszczówki, wody więc mieliśmy pod dostatkiem. Ktoś nawet zostawił kartusz z gazem, acz paliwa pozostało tak mało, że sklasyfikowaliśmy to raczej jako zaśmiecanie, niż samarytański uczynek.</div><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;"><br /></div><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;">Raz dwa zmontowaliśmy po misce wegetariańskiego orzo bolognese i kubku malinowej herbaty. Ponoć nie ma takiego problemu, którego nie rozwiąże kubek herbaty. Badania na losowo wybranej grupie stu osób dowiodły wprawdzie większą skuteczność szklaneczki whiskey, a jeszcze większą dwóch, jednak kawiarka była jedyną fanaberią, na jaką pozwoliłem sobie w bagażu.</div><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;"><br /></div><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;">Nasz problem można było rozwiązać na dwa sposoby:</div><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;"><br /></div><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;">a) mimo deszczu iść dalej do Moyne zgodnie z planem, znaleźć miejsce na namiot, którego nie udało nam się zawczasu wypatrzeć na zdjęciach satelitarnych, rozbić się, wtaszczyć mokre bagaże do nylonowego igloo, a rankiem mokre igloo do bagażu.</div><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;"><br /></div><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;">be) zostać na noc pod zadaszeniem, za cenę wydłużenia kolejnego odcinka do przeszło 30 km; w deszczu, za to z finałem pod dachem i w suchej pościeli.</div><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;"><br /></div><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;">Uradziliśmy zostać w Mucklagh Hut, więc popołudnie upłynęło nam leniwie na lekturze i pochłanianiu kolejnych kubków malinowej herbaty. </div><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;"><br /></div><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;">Z nadejściem szarówki przenieśliśmy się do rozłożonego pod wiatą namiotu. Styrane drogą buty zostawiłem na zewnątrz w charakterze odstraszacza na słynące z doskonałego węchu niedźwiedzie. Upchnąłem spodnie w kieszeni namiotu, zmieniłem koszulkę na czystą, telefon podłączyłem do powerbanka, nakryłem się śpiworem i otworzyłem ponownie kindle`a. Wątek Leo Manheimmera nabierał rozpędu na oświetlonym diodami ekranie czytnika, gdy przypomniały o sobie hektolitry wypitej herbaty. Tonem nie znoszącym sprzeciwu.</div><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;"><br /></div><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;">Wybiegłem na bosaka na mokrą trawę i ... nie zna życia, kto nie próbował sikać skacząc na jednej nodze, drugą odganiając się od krwiożerczych meszek...</div><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;"><br /></div><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;">Rankiem trzęsło mnie na samo wspomnienie. Było wszawo i siąpił deszcz. Naciągnęliśmy nylonowe kondomy na plecaki i skrywszy się pod warstwą gore-texu ruszyliśmy do Shillelagh. Szliśmy na przemian leśnym traktem i asfaltową drogą. Górski krajobraz Wicklow powoli ustępował pola pastwiskom i gospodarstwom rolnym. Deszcz przeszedł w maleńkie kropelki wody fruwające na wietrze we wszystkich kierunkach jak iskry z ogniska. Mijaliśmy porzucone w wysokiej trawie wraki samochodów, pogonił nas pies, o mały włos nie stratowało nas stado koni, przez kilkaset metrów śledziła nas podejrzanie wyglądająca grupa owiec.</div><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;"><br /></div><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi8K8MDPI8KIcgj54sTc4GiF8iLVxZBw_3-BmthKOFGMD6KgFqoC4abO4wVZBeIg3BsJQswdTMSq8A9solxTX6yl6KcGlOsBmBdbWwDOyDxwq-M4L2_3CiB1YRU-ch1Loctun3BA8r5/s540/moyne.jpg" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="532" data-original-width="540" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi8K8MDPI8KIcgj54sTc4GiF8iLVxZBw_3-BmthKOFGMD6KgFqoC4abO4wVZBeIg3BsJQswdTMSq8A9solxTX6yl6KcGlOsBmBdbWwDOyDxwq-M4L2_3CiB1YRU-ch1Loctun3BA8r5/d/moyne.jpg" /></a></div><br /><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><br /></div><div class="separator" style="clear: both; text-align: left;"><span style="text-align: justify;">Na wysokości Tinahely przecięliśmy drogę regionalną R747, obeszliśmy w koło rozległy pagórek i wyszliśmy na asfalt, którym maszerować mieliśmy już do samego celu. Nie było elegancji, ni godności w tych ostatnich kilometrach. Twarda nawierzchnia rezonowała nieprzyjemnie w stawach, brakowało wynagradzających wędrówkę widoków. Marzyło mi się piwo i pizza, na które w maleńkiej Shillelagh nie miałem wielkich nadziei. </span></div><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;"><br /></div><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;">Jeszcze kilka godzin temu Anieśka podskakiwała wesoło w rzęsistym deszczu, nucąc autorską piosenkę o mokrych majtkach. Odkąd mój zegarek radośnie obwieścił przełamanie bariery trzydziestu kilometrów, patrzyła na mnie, jak kobiety patrzą na swoich mężów podczas porodu. Gdy zza kolejnego pagórka wyłoniła się wieża kościoła w Shillelagh, niewiele brakowało, a bym się przeżegnał. Gdy po przekroczeniu bram wioski z zaskoczeniem poczułem zapach pizzy, nie mogłem zapanować nad drżeniem podbródka. A gdy Sean, właściciel pokoju, który wynajęliśmy, będący jednocześnie właścicielem znajdującego się piętro niżej pubu, wytoczył z piwniczki cztery zimne piwa, pękła ostatnia bariera i gwiżdżąc na dwa metry dystansu zaszlochałem głośno, kryjąc twarz w jego koszuli.</div><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;"><br /></div><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;">Chciałbym powiedzieć, że objedliśmy się nieśmiertelną klasyką włoskiej kuchni, prawda jest jednak taka, że wciągnąłem swoją dwunastocalową pizze i połowę Anieśki, a efekt był taki, jakby wrzucić słomkę do pieca hutniczego. Znacznie lepszy rezultat osiągnąłem przytuliwszy dwa piwa na sfatygowany organizm. Zapewne dlatego na miękkie boki przyjąłem telefon od koleżki, który gościć miał nas kolejnego dnia. Po ukończeniu Wicklow Way planowaliśmy przespacerować się do Bunclody, zostać tam na noc, a rankiem złapać autobus do Dublina. Nasz niedoszły gospodarz przypomniał jednak sobie, że w okolicy jakiś wirus panuje i postanowił anulować naszą rezerwację. </div><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;"><br /></div><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;">Wicklow Way mogłoby się w zasadzie skończyć w Shillelagh. Niektórzy sugerują, że nawet jeszcze w Tinehely, ale o tych osobach oraz o sposobie prowadzenia się ich matek Sean ma bardzo niskie mniemanie. W każdym razie dreptanie asfaltem celem nastukania kilometrów się nie broni, a zamykającego trasę odcinka do Clonegall nie sposób rozpatrywać w innych kategoriach. Bez historii, bez widoków, bez sensu. Weszliśmy do wioski w glorii zwycięzców i po klepnięciu słupka znaczącego koniec trasy przystąpiliśmy bez dalszej zwłoki do martwienia się, co dalej.</div><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;"><br /></div><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;">Ostatni tego dnia autobus do Dublina odjechał z samego rana. Anieśka w końcu wyczarowała nam koleżkę, który za garść dukatów zgodził się nas zawieźć do Carlow. Stamtąd mieliśmy złapać autobus do stolicy, gdy jednak dyliżans zajechał na przystanek i przyszła nasz kolej wejścia na pokład, kierowca przeliczył załogę i oznajmił, że zgodnie z covidowymi restrykcjami może zabrać jeszcze tylko jedną osobę.</div><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;"><br /></div><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;">- Pociąg! - zawołała Anieśka, przypomniawszy sobie, że z Carlow do Dublina można dojechać również po szynach. - Którędy na stację kolejową! - krzyknęła w kierunku przechodzącej bebeczki.</div><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;"><br /></div><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;">Oszołomiona niewiasta wyciągnęła niepewnie rękę w tym samym kierunku, który wskazywał drogowskaz z napisem "Train Station" nad jej głową. Z podskakującymi plecakami na plecach pognaliśmy w stronę dworca. Na peron wpadliśmy kilka minut przed odjazdem pociągu. W sam czas by nabyć bilet i uspokoić oddech przed nałożeniem maseczki. Niespełna godzinę później byliśmy na Heuston Station, skąd Luasem dostaliśmy się do centrum miasta, a następnie autobusem do Marlay Park, gdzie wszystko się przed tygodniem zaczęło. Do odbębnienia został nam jedynie odcinek, który wówczas pokonaliśmy autem z racji braku stosownych miejsc parkingowych.</div><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;"><br /></div><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;">Przed domem ludzi, którzy uprzejmie zgodzili się przechować Princessę na swojej posesji, stanęliśmy po zmroku i w strugach deszczu. Kudos, że otworzyli drzwi przed dwiema zakapturzonymi postaciami, zważywszy, że spodziewali się nas dopiero nazajutrz.</div><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;"><br /></div><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;">Tyle w temacie. Piękna przygoda, która zapewne nigdy by się nie wydarzyła, gdyby nie import chińskiego badziewia i zamknięcie kraju na głucho. W ciągu siedmiu dni zrobiliśmy 254 338 kroków. Straciłem 3 kilo wagi i 0,7% tkanki tłuszczowej, ale nabyłem dwa okazałe, zaskakująco symetryczne odciski. </div><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;"><br /></div><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;">Za rok Camino de Santiago...</div>
MiSzAhttp://www.blogger.com/profile/04235441101170096286noreply@blogger.com3tag:blogger.com,1999:blog-3782794024351941735.post-29538372340492894752020-06-27T20:16:00.002+01:002020-06-27T20:17:18.302+01:00Pielgrzym<div style="text-align: justify;">W czasach gdy wszelkie społeczne interakcje zabronione są dekretem rządowym może to zapachnieć paradoksem, ale miałem dosyć ludzi. Nie żeby robili coś niewłaściwego. Po prostu byli. Za dużo i za często.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">W zarzewiu pandemii otrzymałem w hucie własne biuro, na wypadek by jedno kichnięcie nie wyeliminowało całej kadry myślącej. Przyklasnąłem z radości na ten pomysł, bowiem raz, że klawo mieć własne biuro i wiadomo - mamusia będzie dumna. A dwa, że choć darzę kolegów, z którymi dzieliłem do tej pory obszar roboczy niekłamaną i w pełni zasłużoną sympatią, mają oni tą zasadniczą wadę, że nie potrafią wytrzymać piętnastu minut bez otwierania jadaczki. Ja z natury jestem rozmownym i szalenie przystępnym człowiekiem, ale w pracy chciałbym zrobić swoje i iść do domu, zająć się dalece ciekawszymi rzeczami, miast asystować kolegom w podejmowaniu kluczowych decyzji w kategorii czy tyłek wytrzeć ręką lewą czy prawą. Ot taki niekoleżeński jestem.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Także wielkie nadzieje wiązałem z własnymi czterema ścianami. Szybko przeorganizowałem pomieszczenie, które do tej pory służyło za pokój spotkań. Przesunąłem krzesła pod ścianę, stół pod okno, obok monitora postawiłem kubek na długopisy z nieco wytartym herbem Legii i zdjęcie Anieśki. Rozsiadłem się w fotelu, z niejakim wysiłkiem zwalczyłem chęć położenia butów na blacie i wtedy pukanie rozległo się po raz pierwszy. Od tamtej pory zawiasy drzwi mojego nowego biura stały się najciężej pracującym elementem w całym budynku. Ostatecznie zostawiłem je otwarte na oścież w obawie, że jeśli jeszcze jedna osoba wparuje do środka z impetem jak przeciąg, gdy właśnie wcinam batonika proteinowego, moja przyszłość będzie w dużej mierze zależeć od tego, czy ktoś pamięta chwyt Heimlicha z kursu pierwszej pomocy. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Na domiar złego za ścianę wprowadził się Kamiński, w związku z czym ciągłe "Majkel?" słyszałem z lewej, z prawej, przez telefon i zza kartongipsowego przedzielenia...</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Potrzebowałem wakacji. Z dala od ludzi. W dziczy, wśród śpiewu ptaków i szumu drzew. Potrzebowałem, żeby przez kilka godzin nikt nic do mnie nie mówił, żeby świat ... na moment ... zamknął ... japę. Nie czekając na lipcowy urlop wlepiłem więc sobie w grafiku holideja w najbliższym możliwym terminie, a dzielące mnie trzy tygodnie spędziłem na obserwowaniu prognozy pogody w Górach Wicklow. A ta rodziła serię etapów żałoby. Od euforii, przez niedowierzanie, gniew, nadzieję i w końcu akceptację. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Wicklow Way ciągnie się przez 130 kilometrów od Marlay Park na południu Dublina, przez Góry Wicklow po niewielką wioskę Clonegall w hrabstwie Wexford. Zwyczajowo dzieli się ją na siedem odcinków, z których każdy kończy się kilkoma zwykle opcjami noclegu. Nie w czasach pandemii jednak, gdy zgodnie z rządowym edyktem wszelkie hotele, hostele i B&B zabite mają pozostać do 29 czerwca dechami i otoczone ostrokołem. Nam to jednak LOTTO było, bośmy w plecakach nieśli sprzęt kempingowy, a dwa noclegi celem naładowania telefonów i opłukania się pod skrzydłem zarezerwowaliśmy za pośrednictwem Airbnb.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Ponieważ pod Marlay Park nie było możliwości beztroskiego pozostawienia auta na tydzień, pierwsze trzy kilometry trasy pokonaliśmy samochodem do wypatrzonego na Google Maps leśnego parkingu. Dlaczego zdawało nam się, że w słoneczne niedzielne popołudnie znajdziemy choć jedno zakichane miejsce na polanie na skraju lasu oddalonego od stolicy o strzał z haclówy, bogowie naiwności tylko raczą wiedzieć. Na taką jednak właśnie ewentualność mam w zespole Anieśkę, która raz dwa zagadała lokalną babeczkę na okoliczność pozostawienie auta na jej posesji i po chwili taszczyliśmy plecaki pod górę spokojni o Princessę, która najbliższy tydzień miała spędzić bezpiecznie za solidnym ogrodzeniem.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh-ONrPQONxICemva5tnDfTGCbSEUjOQAbiWqqy27gg0EYakhZ2fSg8jbeRoJ5OTX7TH8m8p5DQAGgl81JiEbL1yvMGcQ6ymSpN-ClWBCv_W7p39xs7N0hh7zgGOkCfVyvoDPB_d-E0/s540/WW.jpg" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="266" data-original-width="540" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh-ONrPQONxICemva5tnDfTGCbSEUjOQAbiWqqy27gg0EYakhZ2fSg8jbeRoJ5OTX7TH8m8p5DQAGgl81JiEbL1yvMGcQ6ymSpN-ClWBCv_W7p39xs7N0hh7zgGOkCfVyvoDPB_d-E0/d/WW.jpg" /></a></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Z racji bliskości Dublina pierwszy odcinek trasy naszpikowany był pielgrzymami, wśród których niemałe zainteresowanie wzbudzały nasze plecaki.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">- WOW, you're camping. I've always wanted to do that. Dokąd zamierzacie dzisiaj dojść?</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Zamierzaliśmy dojść do Knockree 18 kilometrów dalej, gdzie w czasach bardziej normalnych można się zatrzymać w imponująco prezentującym się z zewnątrz schronisku młodzieżowym. My zamierzaliśmy się rozbić kilka kroków dalej nad rzeką, blisko źródła wody, jednak plan się posypał gdyśmy wpadli na znak "NO CAMPING" poparty dla wzmocnienia przekazu nie pozostawiającym wątpliwości rysunkiem przekreślonego namiotu. Na domiar złego zaczerpnięta z rzeki woda okazała się mieć kolor zdrowej uryny. Na nic zdały się głosy, że to skutek prozdrowotnego filtrowania przez torf. Trzeba mieć zasady, nie jem żółtego śniegu - nie piję żółtej wody. Rozbiliśmy się więc na zapuszczonym polu, gdzie trawa po kolana sugerowała brak rogacizny, dwa kroki od zdezelowanego baraku pełnego szrotu wszelakiego. W środku znaleźliśmy suszarkę do ubrań, która rankiem idealnie nadała się do suszenie wilgotnych od kondensacji śpiworów.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhLsBl6XL_BrE_h0jKX8ki1Ge5_ihYZYljB1r51qEul1DvAI1ZJSvbuwEcTbDP_E1IYeDJUiokRljVg6L-MhOXYWfq9uNLDvgQ6vAYB-kMhYKTkjsratI7FBo5ymSFHlOFo32FxecUg/s540/IMG_9792.JPG" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="360" data-original-width="540" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhLsBl6XL_BrE_h0jKX8ki1Ge5_ihYZYljB1r51qEul1DvAI1ZJSvbuwEcTbDP_E1IYeDJUiokRljVg6L-MhOXYWfq9uNLDvgQ6vAYB-kMhYKTkjsratI7FBo5ymSFHlOFo32FxecUg/d/IMG_9792.JPG" /></a></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Kolejny dzień przyniósł najpiękniejsze widoki i takąż pogodę. Sugarloaf niepodzielnie zawładnął horyzontem, a malownicza trasa poprowadziła nas górą wokół wodospadu Powerscourt do podnóża Djouce, gdzie natrafiliśmy na miejsce kempingowe niczym z podręcznika do biwakowania - płaska jak miesiąc wieczorem polana rozciągała się na brzegu szerokiego potoku, niewielki krąg z kamieni znaczył miejsce na obozowe ognisko, na skraju samotne drzewko, w tle zielone wzgórza. Nawet owce uznały, że tak krasnego pleneru nie wypada obfajdać. Gdyby nie to, że pokonaliśmy mniej jak połowę zakładanego na ten dzień dystansu, już wbijałbym śledzie w miękki torf, a tak korzystając z tego, że pielgrzymów w zasięgu wzroku niet, wygrzebaliśmy z plecaka maleńką kostkę mydła 100% organic, co to nam je Kowal przed wyprawą własnoręcznie wykonał i wskoczyliśmy do lodowatej wody.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Lżejsi o dwa kilo brudu, kurzu i potu podreptaliśmy zboczem Djouce, aż po ciągnący się przez wrzosowiska kilkukilometrowy pomost z podkładów kolejowych i w końcu Lough Dan - jezioro, które ze względu na kształt, czarne wody i jasną plażę na jednym z brzegów do złudzenia przypominało kufel guinnessa. Na tym etapie nogi powchodziły nam już w doopska po kolana, do celu pozostawał wciąż szmat drogi, a Lough Dan odbiło mi się na siatkówce i nie mogłem przestać myśleć o zimnym piwie. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Im bliżej byliśmy celu, tym bardziej przypominaliśmy niedobitków wracających z wojny. Stopy składały mi się już wyłącznie z odcisków, a Anieśka klęła tak, że się muchy zlatywały. Po krótkim asfaltowym odcinku weszliśmy znów w las, gdzieśmy poważnie rozważali robicie namiotu - napotykane co kilka kroków ślady ogniska świadczyły, że nie bylibyśmy pierwsi. Za każdym razem powtarzaliśmy jednak sobie, chodźmy jeszcze kawałek. W końcu znów wyszliśmy na szosę, gęsto obsadzoną po obu stronach domostwami, także o biwakowaniu nie mogło być mowy. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">W okolicach godziny 21 dotarliśmy do Oldbridge. W tym miejscu mieliśmy zboczyć z trasy, by rozbić się nad jeziorem, zagadnąłem jednak miejscowego gospodarza, czy bardzo by protestował, gdybyśmy rozstawili namiot na polu za jego płotem. Odparł, że zupełnie by nie protestował, nie jego to bowiem było pole. Poradził jednak nieodległy skrawek ziemi należącej do lokalnych skautów. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Skrawek okazał się faktycznie nieodległy, a przy tym płaski, z elegancko wystrzyżonym poletkiem idealnym pod namiot. Wyszczerzyliśmy się od siebie na ten widok z ulgą, ale długośmy zębów nie suszyli, wnet bowiem ptaki ucichły, niebo pociemniało i runęła na nas chmara maleńkich skrzydlatych piranii. Nigdy w życiu tak prędko nie rozłożyłem namiotu. To musiał być światowy rekord. Wrzuciłem do środka Anieśkę, za nią oba plecaki i w końcu sam schroniłem się pod warstwą nylonu. Natychmiast przystąpiliśmy do masakry meszek, które wnieśliśmy do środka na plecach, podczas, gdy 3 kilo pobratymców przyglądało się bezsilnie szczelnie pokrywając zewnętrzną stronę moskitiery.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Rankiem krwiopijców było niewiele mniej, więc namiot zwinąłem niemal tak szybko, jak go rozłożyłem poprzedniego wieczora i z owsianym batonikiem w zębach czym prędzej czmychnęliśmy za ogrodzenie i w dalszą trasę. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Do przejścia mieliśmy ledwie osiem kilometrów, a na dodatek w Larragh, gdzie zmierzaliśmy, czekał na nas pierwszy nocleg pod dachem, z czystą pościelą, gorącą wodą i zimnym piwem (... jak naiwnie wówczas myślałem). </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Po dwóch godzinach marszu dotarliśmy do Brusher Hut, jednej z trzech rozlokowanych na trasie drewnianych wiat. Gdybym nie miał skrzywionej dzieciństwem potrzeby udowodnienia czegoś (to fachowa diagnoza Anieśki), wczorajszy odcinek podzielilibyśmy na dwa, zakończone właśnie pod deskami pociągniętego zieloną farbą daszku. Na naszą korzyść się to jednak obróciło, bowiem raz, że jak się okazało pod wiatką poprzedniej nocy urzędował zespół fińsko-chorwacki, który właśnie nieśpiesznie zbierał się do dalszej drogi, a dwa, że gdyśmy dotarli to Larragh, ledwie przestałem się mazać, że żaden z dwóch lokalnych sklepów nie posiada koncesji na sprzedaż piwa, niebo pękło jak stare hajdawery. Ktoś na górze wściekł się nie na żarty - siekło żabami, rybami i elektryką. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Hektolitrom lejącej się z nieba wody przyglądaliśmy się zza przestronnego okna ciepłego pokoju sącząc mołdawskie wino i z niejakim niepokojem myśląc o fińsko-chorwackim zespole, który jak nic mierzył się wówczas z żywiołem na otwartym terenie. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Następnego popołudnia mieliśmy się przekonać, jak im poszło...</div>MiSzAhttp://www.blogger.com/profile/04235441101170096286noreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-3782794024351941735.post-82559923357913642932020-06-01T23:59:00.005+01:002020-06-02T23:21:03.423+01:00Ilon Mózg <div style="text-align: justify;">Podczas gdy ja ramię w ramię z gardą i wojskiem na pierwszej linii wirusowego frontu niosę ludziom papier toaletowy i konserwy, Anieśka pełnymi garściami czerpie z życia w czasach zarazy. Gotuje dziką kuchnię, piecze chleb bananowy, układa nam mordercze treningi, chadza na wirtualne wieczorki teatralne, pisze, maluje, wystawia w ogródku krągłości w kierunku zaskakująco nieoksymoronycznego irlandzkiego słońca. Wczoraj pochowała pszczołę, którą nieopatrznie zdekapitowała zatrzaskując okno. Żeby więc dziewczę totalnie nie zdziczało, wobec rozluźnienia towarzyskich restrykcji postanowiłem pokazać jej trójwymiarowych ludzi. Na razie z daleka, ciut jak zwierzyniec w gospodarstwie agroturystycznym, bo nie wiadomo, gdzie byli i czego dotykali. </div><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;">Po złożeniu uroczystych ślubów zachowania dwóch metrów dystansu, ruszyliśmy do Mery i Szona na pogaduchy. Zasiedliśmy przed domem na wzgórzu z widokiem na Góry Galtee i ze szklanką ginu z tonikiem w ręku rozprawialiśmy na tematy ważkie oraz istotne. Chociaż głównie ważkie.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">- Wiecie, że właśnie w tej chwili rakieta Elona Muska startuje z Przylądka Canaveral? - zagadnęła w pewnym momencie Mery.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Nie wiedzieliśmy. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">- Za dziesięć do piętnastu minut powinna być widoczna z Irlandii. Na lewo od księżyca.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Z zaciekawieniem odwróciliśmy krzesła w kierunku Łysego, który świecił już na bezchmurnym niemal niebie, choć do zachodu słońca pozostała jeszcze dobra godzina. Zadarliśmy głowy do góry i rozpoczęliśmy wypatrywanie. Czego? Tego nie byliśmy pewni. Białej, bardzo nieekscytującej kropki, a może efekciarskich płomieni i kłębów dymu.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Pół godziny później ból odcinka szyjnego zaczął już promieniować na obojczyk. Przez chwilę pomyślałem, że Mery - kobieta o złotym sercu - zapragnęła w ramach wybudzania gospodarki wspomóc lokalnego chiropraktyka.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">- I want my money back Mery - odezwałem się odwracając wiklinowe krzesło w jej kierunku.</div><div style="text-align: justify;">- Na lewo od księżyca to szerokie pojęcie. Może przegapiliśmy.</div><div style="text-align: justify;">- Przy okazji kolejnej rakiety zastosujemy krycie strefowe. Każde z nas dostanie skrawek nieba do obserwowania.</div><div style="text-align: justify;">- There it is! - zawołał Szon, wskazując palcem wyraźny biały obiekt przecinający niebo za moimi plecami.</div><div style="text-align: justify;">- To samolot!</div><div style="text-align: justify;">- TO NIE JEST SAMOLOT!!!</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Im dłużej patrzyliśmy, tym bardziej byliśmy przekonani, że to w istocie nie był samolot. Kształtem przypominał pocisk, zostawiał za sobą pojedynczy ślad i poruszał się na tyle szybko, że nim nam zaschło w rozdziawionych ustach, zniknął z pola widzenia, pozostawiając nas z wrażeniem, że mimo wszystko byliśmy świadkami czegoś wyjątkowego.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">- Myślałam, że będzie lecieć pionowo.</div><div style="text-align: justify;">- Wszystko się zgadza, przyleciał ze Stanów, czyli z zachodu... - Szon wskazał początek białej smugi na niebie.</div><div style="text-align: justify;">- To jest wschód Szon...</div><div style="text-align: justify;">- Nieważne, Ziemia jest okrągła, wschód czy zachód to niekiedy kwestia odległości, bardziej niż kierunku.</div><div style="text-align: justify;">- To ma sens, Przylądek Canaveral jest na Florydzie, na zachodzie Stanów. Pacyfik zdaje się rozsądniejszym kierunkiem, niż ewentualna katastrofa nad obszarem zabudowanym.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Dyskusja wchodziła powoli na tony akademickie. Już miałem przy pomocy kawałka węgla z grilla zacząć kreślić skomplikowane równania i przypuszczalne trajektorie na rozłożonym na stole białym obrusie, gdy ...</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">- Look! Look!</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Rakieta ponownie cięła widnokrąg, tym razem nieco dalej.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">- Może to Rosjanie wysłali swoją rakietę w ślad za amerykańską.</div><div style="text-align: justify;">- <i>Siergiej, follow that space ship!!!</i></div><div style="text-align: justify;">- A może oddala się od Ziemi po spiralnej trajektorii.</div><div style="text-align: justify;">- Majk, napijesz się? - Szon zamajtał mi przed oczami malutką buteleczką. - Unicum, przywieźliśmy z Budapesztu. Wypiliśmy raptem kilka kieliszków a żadne z nas nie pamięta, jak znaleźliśmy się w hotelu.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Z trudem zwalczyłem odruch wymiotny. Ja już z pijaństwa szczęśliwie wyrosłem, niemniej ostatni raz jak piżmak nawaliłem się epizodycznie kilka lat wcześniej u Mery i Szona właśnie. Zdoiliśmy wówczas kilka antałków wina, a w głowie szumiało mi na długo, nim gospodarz wytoczył butelkę Jagera. A za nią Jamesona.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">To co się ze mna działo następnego dnia, to nie był kac. To było niebezpieczne balansowanie na granicy śmierci klinicznej. Myślałem, że mnie na lewą stronę wywlecze. Po dziś dzień, gdy Mery mówi "we have to meet up", czuje jak żołądek wspina mi się po żebrach do gardła.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Także podejrzanie wyglądającej buteleczce węgierskiego specyfiku miałem powiedzieć stanowcze NIE, ale Anieśka okazała się znacznie bardziej zaintrygowana zawartością, na co Szon zniknął w domu, skąd po chwili wrócił dzierżąc cztery kieliszki.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Unicum smakował ziołami, ciut jak syrop na kaszel. Mimo 40-procentowej zawartości alkoholu, nie był mocny, jednak Szon zaczął się krztusić i odkładać pięścią po piersi.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">- Guys! - wychrypiał, pokazując coś za naszymi plecami.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Albo Rakieta Muska zataczała kolejne koło nad Irlandią, albo poważnie nie doceniliśmy mocy madziarskiej beherovki.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">- Tym razem Chińczycy posłali rakietę w ślad za Rosjanami.</div><div style="text-align: justify;">- Może po prostu zabłądzili...</div><div style="text-align: justify;">- Przypomnijcie mi, żebym nie kupował nawigacji Muska. </div><div style="text-align: justify;">- <i>Za 16 tysięcy kilometrów ... zawróć</i>. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Jak elektryzujące kolejne objawienia Falcona 9 by nie były, następnego dnia o 5 musiałem zameldować się w hucie, toteż nim Szon po raz drugi odkorkował Unicum, dałem sygnał do odwrotu. Podziękowaliśmy gospodarzom za gościnę i bierny udział w tworzeniu historii, po czym udaliśmy się w kierunku domu.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Nazajutrz ledwie w hucie rozbrzmiał dzwonek na przerwę, wyszperałem telefon i wziąłem się za przekopywanie Internetu w poszukiwaniu zdjęć wahadłowca nad Irlandią. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">"Co myśmy wczoraj widzieli?", napisałem Anieśce, dołączając serię fotek ilustrujących, jak muskodron wyglądać powinien. Jak mało wyględna biała kropka na niebie.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">"Gdybyśmy zrobili zdjęcie telefonem, wyglądałoby dokładnie tak samo", odpisała po chwili. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Czyli twardo obstajemy przy tym, że widzieliśmy rakietę.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div>MiSzAhttp://www.blogger.com/profile/04235441101170096286noreply@blogger.com8tag:blogger.com,1999:blog-3782794024351941735.post-31128689018366202812020-05-25T21:20:00.006+01:002020-05-25T21:33:06.184+01:00Królewna Śnieżka<div style="text-align: justify;">
Jak dotąd Wirus kosztował nas narty w Austrii, plażę nudystów na Teneryfie, Wielkanoc w Dingle, urodziny w Polsce i wakacje w Indonezji. A także osiemnaste urodziny Princessy, które planowaliśmy wyprawić z wielką pompą, tortem i prezentami. Na to co spotkało plany wyjazdu w góry Kazachstanu, obrońcy życia poczętego zastrzygliby uszami. Czyli w ogólnym rozrachunku, do przeżycia. Zwłaszcza zważywszy, że dla niektórych okazało się ... nie.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
<span style="font-family: inherit;">Rzutem na taśmę udało nam się wymyślić wypad do Czech, gdy Wirus dopiero nieśmiało się Europie przedstawiał, bo choć narty przepadły, bilety lotnicze do Monachium nie. Na prędce zorganizowaliśmy więc kompaktowego SUVa na niemieckim lotnisku i ruszyliśmy w pięciogodzinną podróż do Pec pod Sněžkou.</span></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Zwykle nie przywiązujemy wielkiej wagi do standardu hotelu, skoro planujemy w nim spędzić góra osiem godzin i to w znakomitej większości z zamkniętymi oczami. Przyzwoite noty na booking.com, prywatna łazienka i śniadanie przeważnie załatwiają sprawę. Tym razem jednak uznaliśmy, że jak już ryzykować kwarantanną, to chociaż otoczeni luksusem.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Na miejsce dotarliśmy wieczorem, bagaże zostawiliśmy w progu hotelowego pokoju i bez zwłoki ruszyliśmy na poszukiwanie czeskiego piwa i knedli. To ja, bo Anieśka gwiżdżąc na rarytasy lokalnej kuchni, rzuciła się z zapałem na michę żeberek.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Wróciwszy do hotelu wygrzebaliśmy z torby klapki i podreptaliśmy na najwyższe piętro budynku do sauny. Na recepcji pani Czeszka uczuliła nas, że po godzinie 20 stroje kąpielowe nie są dozwolone. Początkowo myślałem, żem się tylko pogubił w zawiłościach czeskiego języka, ale nic z tych rzeczy. Nim jednak zdążyłem zapytać, czy mam się w związku z tym stawić w fińskiej łaźni pod krawatem, znająca mój brak obycia Anieśka wbiła mi boleśnie łokieć w żebro.<br />
<br />
SPA pepiki odstawili palce lizać. Kafelki równe, fugi proste, stonowane kolory skąpane w miękkim półmroku i dyskretna muzyka - niby żadna rewolucja w branży, ale poczułem jak napięcie opuszcza mięśnie, nim jeszcze zamoczyłem kuper w jacuzzi po drodze do jednej z czterech saun suchych o szerokim spektrum temperatur. Od przyjemnego ciepełka po piec hutniczy z ostrzeżeniem na drzwiach, by nie wiercić się na rozgrzanych deskach, co by ognia nie zaprószyć.<br />
<br />
Pod krawatem nikogo nie było, ale nie tak, że nikomu nic nie dyndało. Pepiki mocno są w temacie nagości wyluzowani, niebezpiecznie wręcz ocierając się o ekshibicjonizm. Panowie bezwstydnie paradowali z ręcznikiem na ramieniu, panie niestety desperacko starały się naciągnąć go na nos jednocześnie nie odsłaniając kolan. Pomiędzy sesjami w piecu hutniczym taka parka wylegiwała się na obszernej leżance, siorbiąc wodę z cytryną. W nogach leżanki ułożył się kolega parki w pozycji Rzymianina skubiącego winogrona. Ręcznik zostawił na wieszaku...<br />
<br />Zupełnie to nie irlandzkie. Gdy swego czasu wspomniałem Dżejsonowi, że na Lanzarocie wylądowaliśmy niechcący na plaży nudystów, a wylądowawszy uradziliśmy bez zbędnych ceregieli wtopić się w tłum, obrzucił mnie spojrzeniem tak zniesmaczonym, jakbym 36-letniego Macallana zmieszał z colą.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">- There is no need for that - stęknął z wyrzutem.</div><div style="text-align: justify;">- Oczywiście, że jest need for that - odparłem wówczas rozbawiony - jeśli chcesz uniknąć tyłka jak aspiryna. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Tymczasem w czeskiej saunie Anieśka po raz kolejny postanowiła wtopić się w tłum. Bez krępacji zawiesiła bawełniany ręcznik na wieszaku, wparowała do najcieplejszej sauny i od progu zawołała do spoconej gawiedzi: suńcie wory panowie, dama przyszła!</div><div style="text-align: justify;">
<br />
Wypociwszy toksyny z organizmu na miękkich nogach wróciliśmy na kwaterę, zgarnęliśmy porzucone w holu bagaże, po raz pierwszy zapuściliśmy głębiej na pokoje i witki nam opadły oraz równocześnie jęknęliśmy: .... ej!</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Niby poszczególne elementy naszego luksusowego apartamentu się zgadzały, całość już jednak nie. Jak kobieta z pięknym oczami, kształtnym nosem, ponętnymi ustami, ale brzydką twarzą. Pokój był klaustrofobiczny, łóżko sięgało od ściany do ściany, ogrzewanie nie działało, okno wychodziło na dudniący przesterowanym basem klub muzyczny, a w mikroskopijnej łazience zamknięcie za sobą uchylanych do środka drzwi wymagało wykonania manewru zawracania na trzy.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Przywołałem na ekran telefonu zdjęcie pokoju z potwierdzenia rezerwacji. Anieśka zerknęła mi przez ramię, zawyła żądzą mordu i ruszyła stanowczym krokiem w kierunku recepcji. Aż mi się szkoda recepcjonisty zrobiło. Prawie.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Po chwili Anieśka wróciła oznajmiając, że recepcja jest zamknięta, a pozostawiony na biurku numer telefonu kontaktowego nie odpowiada. Uradziliśmy więc, że mord przełożymy na rano, a póki co podejmiemy uczciwą próbę zmrużenia oka, mimo mózgu pulsującego bezwarunkowo w rytmie dobiegającego z zewnątrz dubstepu. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Rankiem zmarznięci, z przekrwionymi oczami i dzwonami anielskimi w wersji elektronicznej wciąż dudniącymi w głowie zeszliśmy do lobby i dawaj grzecznie tłumaczyć szczypiorowi na recepcji, że coś chyba nie teges. Szczypior wysłuchał cierpliwie, z uprzejmym zainteresowaniem przyjrzał się zdjęciom pokoju na potwierdzeniu rezerwacji, po czym z pełną powagą oświadczył, że pokój jest w porządku, to zdjęcia na booking.com są niewłaściwe, a muzyka na żywo w klubie po drugiej stronie ulicy gra co sobotę, na co nie mają wpływu.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">- A nie można było nas zakwaterować w pokoju wychodzącym na przeciwną stronę hotelu? </div><div style="text-align: justify;">- Przykro mi madame, ale jesteśmy w pełni zarezerwowani - Szczypior z przepraszającym uśmiechem wyrecytował fundamentalną formułkę branży hotelarskiej.</div><div style="text-align: justify;">- Dobrze - westchnęła Anieśka zrezygnowana. - Poprosimy w takim razie zwrot należności za drugą noc i będziemy się, prawda, zbierać.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Szczypiorowi kąciki ust się nieco obsunęły, coś bąknął o telefonie do menedżera, a kwadrans później przenosiliśmy bagaże do pięknego, przestronnego pokoju z maleńkim balkonikiem wychodzącym na drugą stronę hotelu i malowniczy zimowy krajobraz z wartkim strumykiem i obficie przyprószonym śniegiem zagajnikiem w rolach głównych.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Ukontentowani założyliśmy czapki z pomponem i zanurzyliśmy się w przykryte białą pierzyną regle. </div><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><br /></div><br /><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjTMAo2LzXjgWrY20YVA9AYZEjf16g2LoIxexsL7M9iRmKySGTp7gupqZG4-v7KNyFMGqY91koHfsyVxOJYtcEXyOkEe3V0Zwq9lcWRC55xVan5UbZUYbS_Mah3Ld6zeB9_8-BR-J_y/" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="304" data-original-width="540" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjTMAo2LzXjgWrY20YVA9AYZEjf16g2LoIxexsL7M9iRmKySGTp7gupqZG4-v7KNyFMGqY91koHfsyVxOJYtcEXyOkEe3V0Zwq9lcWRC55xVan5UbZUYbS_Mah3Ld6zeB9_8-BR-J_y/d/Sniezka.jpg" /></a></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Jest taka <a href="https://www.youtube.com/watch?v=3YG4h5GbTqU" target="_blank">scena</a> w Ratatuj, gdy pełen gorzkiego sceptycyzmu Ego próbuje przygotowanego przez Remy'ego ratatouille, a pierwszy kęs przenosi go do czasów dzieciństwa, pogiętego roweru, zbitego kolana i mamy, która posyła to wszystko w niepamięć porcją duszonych warzyw po nicejsku.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">My sceptyczni nie byliśmy, niepodobna być bowiem sceptycznym, gdy wkoło las, biało, pod butami skrzypi gruba warstwa śniegu, nad głowami strzeliste świerki pukają do nieba, a zasp po obu stronach drogi ledwie kominy drewnianych chat wyzierają. Cała reszta się zgadzała. Winter Wonderland jak w poprzednim życiu, bowiem w Irlandii... wiadomo, śnieg występuje niemal wyłącznie w postaci płynnej. Patryk zdaje się nie tylko węże z Wyspy pogonił.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEigZXItFG8Nf0ATR1OiO-5FN_6mLzk3nCwmGT3X2yAstuaaeIjtafKD24R-3aUT6PaIs-s6P8wB5lZrJ8HuBtSq3mo0qrvDDPrH0Z_dyP0IQQUDMIrOLAEm-YzXKPeVfyg9MV63OMQF/" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em; text-align: center;"><img border="0" data-original-height="266" data-original-width="540" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEigZXItFG8Nf0ATR1OiO-5FN_6mLzk3nCwmGT3X2yAstuaaeIjtafKD24R-3aUT6PaIs-s6P8wB5lZrJ8HuBtSq3mo0qrvDDPrH0Z_dyP0IQQUDMIrOLAEm-YzXKPeVfyg9MV63OMQF/d/Sniezka2.jpg" /></a></div><div style="text-align: justify;"></div><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Plan uknuliśmy arcyznakomity. Wejście na Śnieżkę nie przedstawia większych trudności, także na czeski wierzchołek ciągną pielgrzymki jak do Woodiesa w ostatni poniedziałek. Uznaliśmy więc, że zimą, w czasach zarazy szansa na uniknięcie tłumów będzie większa. I nie przeliczyliśmy się. Gdy tylko szeroki leśny trakt przeszedł w wąską, pnącą się ścieżkę, ruch na trasie drastycznie zmalał. Do samej polskiej granicy trafiliśmy jedynie na grupkę pensjonariuszy Domu Wypoczynkowego "Złota Jesień", zmierzających w przeciwnym zresztą kierunku, po tym jak roztropnie uznali, że Śnieżka Śnieżką, ale w miastowych kozaczkach <i>no pasaran</i>!</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Kudos za dobrą decyzję, bowiem za górną linią lasu czekała na nas taka zawierucha, że nasikochaniseniorzy rozjechaliby się po zamarzniętym wypłaszczeniu, jak krążki do cymbergaja. A my wraz z nimi, gdyby nie buty uzbrojone w raczki.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: center;"><img border="0" data-original-height="405" data-original-width="540" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhMxS6ZSLijWP7FxvfbFN7sWrl5n2LhVzNq_73UGjFEj1shO_IQ9x03Yazo17xt1vsRziCiymj_nz5hKJjanStkCVahfvvIJwlu6aXRiO9Xsnrk0V6-fC6sc78k2TqlVhhOtUnJqFrk/d/Sniezka1.jpg" style="text-align: left;" /></div><div style="text-align: center;"><br /></div><div style="text-align: justify;">W okolicy Domu Śląskiego arcyznakomity plan ciut nam się posypał, od strony polskiej ciągnęła bowiem nie tylko zawierucha, ale i tabuny ludzi. Szczęśliwie wobec gęstej mgły na szczycie wykonanie zdjęcia pozbawionego bohaterów drugiego planu nie nastręczało większych trudności. Acz po wszystkim chwilę kręciliśmy się w kółko nim odnaleźliśmy statyw z aparatem.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">W drogę powrotną ruszyliśmy w doskonałych humorach. Nie dość, że ledwie zaczął się marzec, a my już wznowiliśmy projekt Korony Europy, to jeszcze na dole czekało piwo w góralskiej chacie z ogromnym paleniskiem.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Żebyśmy my wówczas wiedzieli, jak to się wszystko lada moment spektakularnie pop...</div>
MiSzAhttp://www.blogger.com/profile/04235441101170096286noreply@blogger.com5tag:blogger.com,1999:blog-3782794024351941735.post-37818553801405889332020-03-07T22:34:00.001+00:002020-03-07T22:47:40.547+00:00Lords of the boards<div style="text-align: justify;">
Miałem osiem lat, gdy dziadek kupił mi pierwsze narty. Tego samego wieczora praktykowałem slalom gigant na dywanie w salonie, przeklinając ursynowskie budownictwo za proste podłogi, aż wykończony kilometrami wirtualnych tras śnieżnych i górskim powietrzem zasnąłem na stojąco w plastikowych butach narciarskich. </div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
W plenerze pierwszy zjazd zaliczyłem z górki na skraju Lasu Kabackiego. Tej samej spod której Adaś Miauczyński dzwonił na deszczu i wilki jakieś. Szybko jednak porzuciłem narty na rzecz wyścigów saneczkarskich z kolegami, które zdały się dalece bardziej integracyjne i logistycznie mniej frapujące niż samotne taszczenie desek na szczyt po każdym kilkunastosekundowym rajdzie. </div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Narty odkurzyłem kilka lat później, gdy nas prawni opiekunowie na ferie zimowe w Czechach wysłali. To było zaraz po rozpadzie Czechosłowacji. Organizacja stała wówczas na tak wysokim poziomie, że dopiero w połowie turnusu nasz instruktor z niejaką konsternacją stwierdził studiując mapę na ścianie lokalnego szynku, że właściwie to nie w Czechach jesteśmy, a na Słowacji.<br />
<br />
To było sztampowe zimowisko początku lat dziewięćdziesiątych. Do późnego popołudnia śmigaliśmy na nartach, a wieczorami graliśmy we flirt, wariata, albo zbieraliśmy się w sobie, by poprosić dziewczynę do tańca na dyskotece w świetlicy. Dolary wymienialiśmy u cinkciarzy na korony, które następnie przepuszczaliśmy na cole - czterokrotnie tańszą po tej stronie granicy.<br />
<br />
Jazda na nartach jako taka okazała się banalnie prosta. Póki nie pojawiła się konieczność hamowania. Gruby podczas jednego ze zjazdów nabrał tak imponującej energii kinetycznej, że minął dolną stację wyciągu i wjechał jakiej słowackiej starowince do sadu. Gdyby nie pokaźnych rozmiarów metalowy kontener pośród pokrytych śniegiem jabłoni, przedarłby się pewnie przez leśną granicę do Węgier. </div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Na tym dziadkowe narty zakończyły piękną, acz krótką karierę, gdy je bowiem wyciągnąłem z pawlacza po raz kolejny, sięgały mi już ledwie do pasa. Namówiłem rodziców na kolejne deski, kładąc nacisk na obecność ski-stopów, co bym - jak to drzewiej bywało - nie był zmuszony po co bardziej spektakularnym upadku zjeżdżać na jednej narcie desperacko starając się dogonić drugą. Dla odmiany rodzice namówili mnie na jednoczęściowy kombinezon w kolorze zajebistego błękitu żywcem wyjęty z teledysku Wham!. Niemal dekadę później byłem ze znajomymi w Chorwacji. Jednego wieczoru poprzebieraliśmy się dla hecy w letnie sukienki koleżanek, a mimo to nie zdołałem wyglądać mniej męsko niż we wspomnianym kombinezonie. Niemniej mój talent na stoku eksplodował i mimo antykoncepcyjnego outfitu wróciłbym z ferii trzymając się za łapkę z dziewczyną, do której wzdychało pół szkoły, gdybym się na ostatniej prostej nie okazał zasmarkanym gówniarzem.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Dopóki nie poznałem Anieśki moim życiowym celem było wynalezienie wehikułu czasu, by cofnąć się do tego wyjazdu i wbić młodszemu sobie nieco rozumu do głowy przy pomocy plecaka z butami narciarskimi. Kierunek studiów nawet pod tym kątem wybrałem, ale tam poznałem Anieśkę i już mi żal jakby było mniej.<br />
<br />
Z tego samego okresu pochodzi moje najświeższe wspomnienie białego szaleństwa, bowiem wówczas koleżka z roku wymyślił wyjazd do Białki Tatrzańskiej, a w czasach studenckich dużo głupsze pomysły znajdywały poklask. Na przykład: dobra, teraz zjeżdżamy dziczą (czyli nieratrakowaną stroną stoku). W efekcie w Białce zaliczyłem swoje pierwsze, acz całkowicie niezamierzone salto, zakończone niezwykle widowiskowym ryciem śniegu paszczą jak koparka Caterpillar.<br />
<br />
Również w Białce dorzuciliśmy chrustu pod płomień odwiecznego konfliktu na linii narciarze - snowboardziści. Zachęceni wysokimi notami za wspomniane salto przenieśliśmy się do Snowparku, zasmakować nieco bardziej wyczynowego narciarstwa. Nieco za późno wówczas, bo już po eleganckim wybiciu się z progu, zorientowałem się, że w okolicy punktu konstrukcyjnego skoczni wypoczywa beztrosko na śniegu jeden ze snowboardzistów. Cudów w powietrzu niczym postać z kreskówki dokonywałem, by uniknąć kolizji, a po szczęśliwym lądowaniu uznałem za stosowane wdrapać się kilka metrów, by wymienić z delikwentem uprzejmości.<br />
<br />
- Kolego - zagadnąłem. - A ty musisz tak się u stóp skoczni wylegiwać?<br />
- A ty kolego musisz się na tych dwóch deskach do Snowparku pchać - odparł pytaniem na pytanie. - To jest teren dla snowboardzistów!<br />
- A skąd taki pomysł!?<br />
- Helloooo! SNOWpark. SNOWboard.<br />
<br />
Stąd taki zaskoczony byłem, gdy w grudniu wchodziłem na Snowdon, a wokół ani pół snowboardzisty...<br />
<br />
Z Anieśką zaczynałem wówczas dopiero romansować, także po tygodniu rozłąki ja byłem Skrzetuskim, a ona Kurcewiczówną. Gdy pociąg z Zakopanego z naszą dzielną brygadą na pokładzie wtoczył się kole północy na Dworzec Centralny, Anieśka czekała na peronie, by pomóc mi wytaszczyć narty i zaprowadzić do swego mieszkania na warszawskim Śródmieściu, gdzieśmy do godzin porannych rywalizowali, kto tęsknił bardziej.<br />
<br />
To był mój ostatni, a Anieśki jedyny kontakt za nartami, które przyglądały się rywalizacji oparte o ścianę w przedpokoju. Bardzo śmy nad tym faktem przez kolejne piętnaście lat ubolewali, bowiem w środowisku ludzi gór nie potrafić jeździć na nartach zwyczajnie nie wypada. Gdy więc znajomi spod Wrocławia zaproponowali wspólny wyjazd do Austrii, a przy tym zobowiązali się ogarnąć kwestie logistyczne, sprzętowe, kwaterunkowe oraz szkoleniowe, o ile stawimy się do odbioru na jakimś nieszczególnie odległym od Innsbrucka lotnisku, nie potrafilibyśmy wykminić żadnej wymówki, nawet gdybyśmy wskutek chwilowego zaćmienia umysłowego chcieli.<br />
<br />
Jaraliśmy się na ten wyjazd jak ksiądz na wieść o nowym ministrancie, tym większe więc było rozczarowanie, gdy na na dwa dni przed planowanym wyjazdem znajomi wydygali się Wirusa i oddali walkowera.<br />
<br />
Na monachijskim lotnisku stanęliśmy więc bez sprzętu, transportu, ani specjalnej ochoty na citybreak'a, bowiem stolicę Bawarii zeszliśmy wzdłuż i wszerz półtora roku wcześniej.<br />
<br />
A na koniec, ciut w charakterze ostrzeżenia, że w Internecie nic nie ginie, ciut w charakterze wspomnienia za czasami, które się nie wrócą i ciut dla śmiechu:...<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<iframe allowfullscreen='allowfullscreen' webkitallowfullscreen='webkitallowfullscreen' mozallowfullscreen='mozallowfullscreen' width='320' height='266' src='https://www.blogger.com/video.g?token=AD6v5dxoU6joGoRQf4uobe47bQs4pq4oh0zeBX3gpRKGrx6EXCocUWU416wvTujqYIO55qcj8dXL2hZ_BBBfrCeH2w' class='b-hbp-video b-uploaded' frameborder='0'></iframe></div>
</div>
MiSzAhttp://www.blogger.com/profile/04235441101170096286noreply@blogger.com7tag:blogger.com,1999:blog-3782794024351941735.post-62119988049851799852020-02-19T18:22:00.000+00:002020-02-19T18:22:06.179+00:00Porno<div style="text-align: justify;">
Co myśmy najlepszego zrobili? Można było w domu zostać, można było wytoczyć butelkę ginu, odpalić szkiełko i pogapić się na netflixa. Można było wyciągnąć z szuflady talię kart, wytoczyć butelkę ginu i rozrzucić nieco pikantniejszą wersję texas holdem. Można było Walentynki spędzić nieortodoksyjnie na ściance wspinaczkowej, a po powrocie do domu wytoczyć butelkę ginu. Mogliśmy też po hipstersku (a może mainstreamowo - tak szybko się to wszystko zmienia, że nie sposób nadążyć) olać Walentego, wciągnąć na kolacje dwie parówki z katchupem, zagryźć kanapką z pasztetową i pójść spać przed 22. W skarpetkach. My jednak zdecydowaliśmy się pojechać do kina. </div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Od mojej osobistej fryzjerki dostałem cynk, że w Walentynki do irlandzkich kin wchodzi film rodzimej produkcji. Już we wtorek na oba seanse w Corku ostały się jeno pojedyncze miejsca w pierwszych rzędach, więc gdy okazało się, że w Limerick usiądziemy nie dość, że razem, to jeszcze wysoko i na wprost ekranu, natychmiast przystąpiłem do rezerwacji online, nie zaprzątając sobie nawet głowy sprawdzeniem ocen na filmwebie.<br />
<br />
Na tym etapie nie wiedziałem jeszcze, że idziemy do kina na adaptację książki, nie słyszałem wcześniej o pani Blance Lipińskiej, nie byłem świadom, że literacki pierwowzór filmu patrzy z góry na liście bestsellerów na Księgi Jakubowe, doczekał się już dwóch kontynuacji, a nad Wisło mówi się o nim dużo, acz zwykle w skrajnie różnym tonie. Trochę jak o partii rządzącej, choć pan Kaczyński Jarosław pewnie by na mnie ABW przy wsparciu Sądu Najwyższego nasłał za samo porównanie jego zgrai do książki, w której otwarcie mówi się, że kobieta ma biust.<br />
<br />
Wiedziałem tylko, że film jest polski, i że będą "momenty", a na reżyserskim krzesełku zasiada kobieta, więc sceny seksu będą bardziej walentynkowe, niż - dajmy na to - u Patryka Vegi.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br />
W Mieście Nożowników obszamaliśmy sushi w naszej ulubionej suszarni, po czym niespiesznie udaliśmy się w kierunku tamtejszego Omniplexu. Skompletowaliśmy kubeczek żelków, zasiedliśmy w niewielkiej sali kinowej i wtedy się zaczęło.<br />
<br />
Pani Blanka przyznaje, że nie jest pisarką. Za pisarza uznaje na przykład Żeromskiego, a swoją twórczość określa mianem radosnej grafomanii. Bardzo ładny, zdystansowany i precyzyjny to opis. Można się dziwić, że w kraju, który świeżo przytulił Literacką Nagrodę Nobla, w narodzie tak kreatywnym, że potrafi wymyślić setkę nieoczywistych historii o jednym środkowym palcu zaprezentowanym zamaszyście w parlamencie, na ekran przenoszone są opowieści tak nietrzymające się kupy i bohaterzy o tak niespójnej konstrukcji, ale popyt ewidentnie rodzi podaż. Nasz klient, nasz pan.<br />
<br />
Główna bohaterka przez pierwszą godzinę zaciekle przekonuje, że ona nie z tych, co polecą na starosłowiański rapt, na zdecydowanego samca alfa o zerowej tkance tłuszczowej i lśniącym testosteronem ciele spod dłuta Michała Anioła. Na nic drogie prezenty, willa z basenem w sercu słonecznej Sycylii i talerz pierogów. Acz w punkcie kulminacyjnym jej majtki tak mocno grzmotną o pokład luksusowego jachtu, że dalej ten film mógł się przekonująco potoczyć jak Tytanik Jamesa Camerona. A wszystko dlatego, że ...<br />
<br />
<i><span style="font-size: x-small;">uwaga spoiler, kolejny akapit napisany jest czarną czcionką, na własną odpowiedzialność można zaznaczyć go kursorem.</span></i><br />
<br />
<span style="color: black;">... fiknęła przez burtę, a włoski Don Juan, nie bacząc na śmiertelne niebezpieczeństwo czające się ... w ciepłych, lekko rozkołysanych, turkusowych wodach Morza Śródziemnego, rzucił się jej na ratunek.</span><br />
<br />
- Żeby on jeszcze coś wyjątkowego zrobił... - nie dowierzała Anieśka, gdy wychodziliśmy z kina. - Chwytający za serce poemat napisał, Sonatę Księżycową na grzebieniu zagrał, własnym ciałem przed kulą ją osłonił, poleciał w kosmos w poszukiwaniu alternatywnych źródeł energii...<br />
<br />
Spojrzałem na nią z głębokim uczucie i uznaniem dla jej bogatego wnętrza. Gdy mnie brała po knajpach grywałem za piwko i chleb, chodziłem w za dużych ciuchach, przez które mimo wszystko można mi było policzyć zbliżeniowo wszystkie żebra i jeździłem nastoletnią skodą favorit. Nie swoją. Matki.<br />
<br />
Po powrocie do domy przeczytałem intrygującą recenzję książki, na podstawie której powstał film. Autorka szczerze niepokoiła się o młode dziewczyny, dla których "365 dni" mogłoby się niefortunnie stać wstępem do edukacji seksualnej. Ja się na równi niepokoję o młodych chłopaków, którzy będą sterczeć na brzegach basenów oraz nadmorskich kurortów, wypatrując atrakcyjnej kobietę za burtą, w nadziei, że jeden skok do wody dzieli ich od serii niezapomnianych nocy rodem z pornhuba.</div>
MiSzAhttp://www.blogger.com/profile/04235441101170096286noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-3782794024351941735.post-2872788633570741522020-01-21T22:05:00.000+00:002020-02-22T16:26:58.584+00:00Straż! Straż!<div style="text-align: justify;">
Nieczęsto zdarza mi się skrzyżować ścieżkę z irlandzkimi stróżami prawa, a jak już się trafi, to zwykle nie wspominam tego z uśmiechem. Głównie dlatego, że mam niezwykle precyzyjne oraz długofalowe plany odnośnie moich aktywów, które po takim spotkaniu najczęściej jestem zmuszony zrewidować. Na domiar złego pochodzę z rodziny o niezwykle bogatej tradycji unikania mandatów. Ojciec Dyrektor ma taką bajerę, że z każdej - pozornie beznadziejnej - interwencji drogowej jest w stanie się wygrzebać. Zwykle policjant wita go słowami: "królu złoty, ja na taki wynik od rana czekam", a żegna klepiąc przyjaźnie po plecach, "dobrze panie kierowco, tym razem poprzestaniemy na ostrzeżeniu". Czasem nawet wyśle nieśmiałe zaproszenie na fejsbuczka.<br />
<br />
Po Ojcu Dyrektorze odziedziczyłem uszy, poczucie humoru i włosy na klacie, ale nie urok osobisty. Jak żyję dwukrotnie raptem udało mi się wykręcić od mandatu. Raz pomogły dwie koleżanki w skąpych strojach kąpielowych. Innym razem zapięta pod szyję (level master) Anieśka, gdy Eyjafjallacośtamcośtam zmusił nas do podróży do kraju samochodem. Ledwie granicę Kaczogrodu przekroczyłem, a dwóch panów krawężników ustrzeliło nas na radar. Podczas gdy ja w panice usilnie próbowałem przywołać najlepsze teksty Ojca Dyrektora, Anieśka przejęła inicjatywę: a pan jak ma na imię? - Przemek. - Ależ pan ma fajoską lornetkę panie Przemku, mogę sobie popatrzeć? Dziękuję... Panie Przemku...? A czy pan to przypadkiem zamiast na przemykające auta patrzeć, to nie podgląda tej roznegliżowanej pani na balkonie? Nie ma co się czerwienić panie Przemku, jesteśmy tylko ludźmi. To co? My się będziemy już zbierać, bo rodzice czekają. </div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Ha, myliłem się. Niektóre spotkania z drogówką wspominam z uśmiechem na twarzy.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
W zeszłym roku wracaliśmy z wesela na Wyspach Aran. Późno już było, acz do naszej wioski niedaleko, gdy posterunkowy zamachał nam przed autem lizakiem. Zasalutował i zainteresował się, czy spożywałem tego dnia alkohol.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
- Ani kropelki panie władzo - zapewniłem.</div>
<div style="text-align: justify;">
- Doskonale - pochwalił. - Bo mamy target kontroli do wykonania. Miałbyś coś przeciwko, by w balonik dmuchnąć?</div>
<div style="text-align: justify;">
- Nic, a nic - odparłem podekscytowany, bo nigdy mnie wcześniej taka atrakcja nie spotkała.</div>
<div style="text-align: justify;">
- Na pewno? Bo możesz odmówić. Nie chcemy przecież pozytywnego wyniku - zaznaczył, gestem nakreślając ogrom potencjalnej niedogodności oraz papierkowej roboty.</div>
<div style="text-align: justify;">
- Nie będzie kłopotów - obiecałem.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Posterunkowy oddalił się zadowolony do radiowozu po alkomat, a tymczasem Anieśka przypomniała mi, że rankiem oglądałem otwarcie sezonu Premier League w wykonaniu Newcastle i Arsenalu. A że na popisy Srok patrzyło się ciężko, wspomogłem się wówczas kufelkiem cydru.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Natychmiast poinformowałem o najświeższych rewelacjach gwardzistę, któremu mina zrzedła na takie dictum. Pośpiesznie schował alkomat i nakazał ruszać w dalszą trasę.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
- To było osiem godzin temu, panie władzo - namawiałem. - Nie ma szans, żeby wykazało...</div>
<div style="text-align: justify;">
- Nie, nie, nie - gwardzista był nieprzejednany. - Nie będziemy ryzykować. Szerokiej drogi.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Natychmiast bezpieczniej poczułem się na szosie.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Kilka tygodni temu Kenet zwierzył mi się w pracy z kłopotów z córką. Małolata wpadła w nieciekawe towarzystwo, regularnie wracała do domu naspawana jak migomat, od tygodni nie przekroczyła progu szkoły, ujadała na matkę, ostentacyjnie ignorowała ojca, a na wszelkie próby dialogu reagowała histerią i klasycznym zestawem gróźb bez pokrycia. Kenet zabrał córkę ze szkoły (symbolicznie, bo mało kto tam ja jeszcze pamiętał), radził się dziecięcego psychologa, wziął wolne z pracy, zabrał rodzinę na wspólne terapeutyczne wakacje. Gdy wydawało się, że kryzys został zażegnany, rodzice unieśli ociupinę szlaban, a małolata znowu poszła po bandzie.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Z braku lepszych pomysłów Kenet z małżonką poszli po poradę do szeryfa.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Kiedyś w Polsce stawiłem się na komisariacie, by zgłosić kradzież portfela. W sensie mojego portfela, nie żebym się przyznawał. Policjant za biurkiem rzucił mi tak zszokowane spojrzenie, że nagle zapragnąłem wyjść przed budynek upewnić się, czy przypadkiem nie przyszedłem przez pomyłkę zgłosić przestępstwa w sklepie mięsnym. Chciałem tylko podkładkę, na wypadek gdyby ktoś użył moich dokumentów (co się zresztą stało; w salonie Idei - tak odległe to były czasy), ale dzielny stróż prawa aktualnie śrubujący rekord w węża na Nokii przez krótki moment myślał, że oczekiwałem wszczęcia jakiegoś dochodzenia, bądź innej niedorzeczności...<br />
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Tymczasem irlandzkie <i>to serve and protect</i> ma znacznie bardziej ludzki wymiar, bo szeryf skrzyknął oddział SWAT, antyterrorystów, dwie jednostki zmotoryzowane i saperów w akcji pod kryptonimem Wielka Mistyfikacja. Wraz z ekipą zaczaił się na pannę, gdy ją matka do pracy w lokalnym fast foodzie odwoziła. Zatrzymał, z zachowaniem wszystkich pozorów zaprosił na zewnątrz samochodu, przetrzepał plecak, w którym znalazł solidne zapasy fajkowego ziela i zapewnił, że jest w posiadaniu informacji, jakoby małolata była baronową w lokalnym światku narkotykowym. Z kieszeni wyciągnął więzienne menu, dość obrazowo opisał uroki dokonywania higieny intymnej w towarzystwie tuzina kryminalistek ... a wszystko z pełną powagą na twarzy.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Generalnie takiego boja Kenetównie napędził, że dziewczę teraz nawet na widok oregano napełnia pielusię. Nie pyskuje, nie protestuje, nie zagląda do sedesu przed spuszczeniem wody. Wynosi śmieci, pomaga staruszkom przejść przez ulicę, a rodziców traktuje z szacunkiem stwórcom należnym. Do rany przyłóż...<br />
<br />
A wszystko dzięki mundurowemu, który uznał za uzasadnione wyjść ciut poza zakres swojego <i>job description...</i></div>
MiSzAhttp://www.blogger.com/profile/04235441101170096286noreply@blogger.com6tag:blogger.com,1999:blog-3782794024351941735.post-5572851928289114592020-01-02T14:18:00.000+00:002020-01-03T22:47:54.544+00:00Excalibur<div style="text-align: justify;">
Gdyby w Familiadzie, po szlagierowym sucharze Strasburgera, padło pytanie o najsłynniejszego Walijczyka, jak bum cyk kucyk okazałoby się, że ankietowani - bez względu na płeć oraz stosunek do piłki kopanej - przerzucali się na przemian Ryanem Giggsem i Garethem Balem. Ewentualnie jakiś dobrze poinformowany fan Muzy No 10 błysnąłby Anthony Hopkinsem. Mało prawdopodobne, by ktoś pomyślał o człowieku, który jako pierwszy powstrzymał najazd Germanów na Wielką Brytanię. I to w czasach, gdy praprzodek Churchilla mieszkał jeszcze na drzewie i modlił się do własnego stolca. O gościu, który zjednoczył Brytów, wyciągnął miecz z kamienia i zrewolucjonizował stolarkę. Kto wie, jakby się potoczyły losy świata, gdyby lepiej dobierał ludzi, którymi się otaczał. Gdyby nie zdradziła go żona, syn i najlepszy kumpel, być może David Beckham grałby dla reprezentacji Niemiec.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Historia Artura Pendragona ma wszystko, co dobra historia mieć powinna. Rozsądną dawkę heroizmu, garść wizjonerstwa, dużo perfekcyjnie niedoskonałego człowieczeństwa, ciut romantyzmu, nieprzesadnie doprawiona dramatyzmem i odrobiną magii, na którą swobodnie można przymknąć oko przyjmując, że to ludowa naleciałość, a cała reszta mogła wydarzyć się naprawdę. I nikt nie zaserwował jej tak doskonale, jak Bernard Cornwell.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Więc gdy okazało się, że nie polecimy na Święta do kraju (bo nie da rady), ani do Reykjaviku (bo za zimno), ani do Alicante (bo za drogo), pojechaliśmy do Walii szukać Excalibura. Ktoś powie, że to tylko legenda, ale inna legenda po dwóch tysiącach lat co niedziela zagania miliony ludzi do budynku ze skrzyżowanymi deskami na dachu, więc Walia nie wydała się takim złym kierunkiem.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
W kwestii kultywowania mitu Artura Walijczycy nie mają łatwo - wynalazca okrągłego stołu operował na terenach, z których przeszło tysiąc lat temu zostali wyparci. Także wszelkie historie, że Excalibur spoczywa na dnie jeziora Ogwen, a sam Artur pochowany został o stóp Snowdon można raczej między bajki włożyć.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Ale też nie tak, że nie warto tego sprawdzić, więc w wigilijny poranek zaparkowaliśmy Princessę na poboczu szosy pomiędzy jeziorami Idwal i Ogwen. Planowaliśmy obejść to pierwsze, a może nawet przełęczą zwaną Kuchnią Diabła przedostać się na drugą stronę gór pod maleńki akwen Llyn y Cwn, nim wrócimy na wigilijną kolację do Llandudno.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Ktokolwiek jednak strzeże arturiańskich artefaktów uznał, że Idwal jeszcze OK, ale dalej już no pasaran! Gdy podeszliśmy pod przełęcz deszcz z lekkiej mgiełki przeszedł w prestissimo, więc wykonaliśmy honorowy odwrót w kierunku okrążającej jezioro ścieżki.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
W Pierwszy Dzień Świąt Park Narodowy Snowdonia przywitał nas już znacznie cieplej - bezchmurnym niebem, grudniowym słońcem i stojącym powietrzem. </div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Na najwyższy szczyt Walii prowadzi kilka tras, z czego dwie najbardziej popularne to Miners' i PYG Track, biegnące z Pen-y-Pass. Naiwnie myśleliśmy, że okres świąteczny to najlepszy moment, by zdobyć Snowdon jedną z nich, a do bazy zjechać drugą, nie grzęznąc przy tym w tłumie turystów. Zajechawszy jednak na szczelnie obsadzony parking, musieliśmy pomyśleć raz jeszcze. Ostatecznie zostawiliśmy auto półtora kilometra dalej, wydłużając tym samym trekking o 40 minut.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Z Pen-y-Pass szybkim krokiem na szczyt dostać można się w dwie godziny. Chyba, że się ma w ekipie zapalonego fotografa z nieodpartym ciągiem na spust migawki ("WOW, zobacz, mewa", "Podoba mi się ten głaz, to bardzo ładny głaz"). Wtedy trasa wydłuża się niemal dwukrotnie.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEitju2LxdIIGVzmTdW-V-bKBLpdB1O0KXnCm5uoMx7dO3n985Dkd1aNHAyRd6qaFgoaZQxZ77o2bcoBHPJ1zaLeiePO91153mxjOqsF0tdglbKX5kuxLZqIVHgZ2EmxoXMCg_Ub4UA0/s1600/IMG-20191228-WA0002.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="266" data-original-width="540" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEitju2LxdIIGVzmTdW-V-bKBLpdB1O0KXnCm5uoMx7dO3n985Dkd1aNHAyRd6qaFgoaZQxZ77o2bcoBHPJ1zaLeiePO91153mxjOqsF0tdglbKX5kuxLZqIVHgZ2EmxoXMCg_Ub4UA0/s1600/IMG-20191228-WA0002.jpg" /></a></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
W fotograficznym szale Anieśka ustrzeliła rykoszetem parę z Belgii. A że kompozycja zdjęcia oraz światło wyszły lepiej, niż gdyby ujęcie było zamierzone, dziewczę Belgów zagadało, zademonstrowało dzieło, wymieniło się namiarami i obiecało rychło fotkę wysłać. Na tych samych ludzi wpadnę kilka godzin później, gdy będę szukał po ciemku dobrego samarytanina wyposażonego w przewody rozruchowe, gdyż azaliż albowiem w swej bezwzględnej inteligencji zostawiłem zapalone światła w samochodzie. Żeby łatwiej go po zmroku znaleźć...</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Gdy stanęliśmy na szczycie słońce było już na ostatniej prostej, by skryć się za poszarpany górami horyzont, acz wyposażeni w dwie czołówki szanowanej firmy Petzl nie spieszyliśmy się z powrotem chłonąc panoramę Snowdonii, która w gasnącym świetle co wrażliwszą duszę z pewnością skłoniłaby do skreślenia kilku rymów, bądź nut w notesie. </div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgv6ZokKy3cPkqCNjpUnET-TbDcABuVtFvIOcq8vtEHYH4ivGvsQgIItrBphF2EMRp4CX7SCG9HBFUqUjjqQvr5-ouq8mYG8ZNKAY3Vv8UJJjC4iRYQSCQHd5UdP0eIKebybOdulmhk/s1600/IMG-20191225-WA0001.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="266" data-original-width="540" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgv6ZokKy3cPkqCNjpUnET-TbDcABuVtFvIOcq8vtEHYH4ivGvsQgIItrBphF2EMRp4CX7SCG9HBFUqUjjqQvr5-ouq8mYG8ZNKAY3Vv8UJJjC4iRYQSCQHd5UdP0eIKebybOdulmhk/s1600/IMG-20191225-WA0001.jpg" /></a></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Podstawowym błędem, który popełniliśmy było zdobycie Snowdon drogą Miners' Track z zamiarem zejścia po ciemku PYG. Trasa górników od połowy biegłaby szerokim, wyraźnym, udeptanym traktem. PYG wije się cienką ścieżką wśród kamieni, po czym z hukiem wpada w dość nierozstrzygające rozdroże, które wyprowadziło nas na szczyt kilkumetrowego klifu. </div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
W rezultacie byliśmy w stanie z całą pewnością rozstrzygnąć, że Artur Pendragon nie śpi u stóp Snowdon. Bluzgi, które Anieśka rzucała pokonując średnio wymagającą ścianę podniosłyby z ziemi umarłego. Mógłbym przysiąc, że jedna zmieniła się w coś kosmatego i odleciała w mrok.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
A miecz? Wbrew legendzie nie spoczywa na dnie jeziora. Wciąż tkwi w kamieniu, ale już kumam, czemu tak ciężko to żelastwo wyciągnąć.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEin-kjaWQzDscbAcPwedj8O4N3RzdiNoIPEkqkQ465zhX8_mc1qpymlxEASUIB3VkorMBK6VNlJ_wT3mxSMBsWzmgmFWLFZCh_cPljULwL4LiUDaB7mXk8jhrhPoyPrnOVlEzQzObMl/s1600/IMG_9480.JPG" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="360" data-original-width="540" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEin-kjaWQzDscbAcPwedj8O4N3RzdiNoIPEkqkQ465zhX8_mc1qpymlxEASUIB3VkorMBK6VNlJ_wT3mxSMBsWzmgmFWLFZCh_cPljULwL4LiUDaB7mXk8jhrhPoyPrnOVlEzQzObMl/s1600/IMG_9480.JPG" /></a></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
MiSzAhttp://www.blogger.com/profile/04235441101170096286noreply@blogger.com9tag:blogger.com,1999:blog-3782794024351941735.post-77283659961655854002019-11-14T22:11:00.000+00:002019-11-19T21:59:01.782+00:00Mali ludzieMieszkamy w stosunkowo niedawno powstałej sadybie przy wyjeździe z miasteczka w kierunku zielonych pastwisk i pól rzepaku. Domek jest petit, w sam raz dla dwójki. Sypialnia, pokój gościnny i graciarnia na górze. Niewielki salon, przestronna kuchnia na dole oraz dobudówka z powstałym kosztem wazonu na kwiaty i garści siwych włosów <a href="https://guinnessinglass.blogspot.com/2016/01/bob_25.html" target="_blank">fitnessowym centrum rozrywki</a>. Na tyłach ogródek wielkości kortu do squasha. Z garażem. Na kosiarkę.<br />
<div>
<br /></div>
<div>
Zajmujemy skrajny segment ostatniego trojaka na ukształtowanym w formie litery U osiedlu, a za niewysokim murkiem znaczącym granicę naszego podjazdu powstał niedawno mało imponujący krzewostan podsypany ogrodowym kamieniem i otoczony solidnym drewnianym ogrodzeniem. </div>
<div>
<br /></div>
<div>
Ledwo farba na żerdziach wyschła, płotek począł przyciągać szkodniki. Z początku były nieufne, grasowały głównie pod naszą nieobecność, a jedynymi śladami ich bytności były paczki po chipsach, które regularnie prułem podczas koszenia trawy. Z nadejściem lata do srebrnych opakowań doszły pozostawione na noc wszelakiej maści jednoślady, które zbierałem każdego ranka przed wyjazdem do pracy z podjazdu.</div>
<div>
<br /></div>
<div>
Z czasem mali ludzie rozzuchwalili się i podeszli bliżej zabudowań. Gdy tylko deszcz ustępował, za oknem rozpoczynał się jazgot, a spod ostrzy kosiarki oprócz paczek po czipsach zaczęły frunąć również ogrodowe kamienie.</div>
<div>
<br /></div>
<div>
U apogeum zuchwałości jeden z małolatów stanął przed oknem i osłaniając dłonią oczy zaczął lustrować wnętrze naszego domu. Szczęście miał, że film oglądaliśmy. Zajrzałby innego dnia, a w każdy czwartek do szesnastego roku życia jeździłby do miasta na terapię. Być może offspin Mindhunter by na podstawie jego historii powstał.</div>
<div>
<br /></div>
<div>
Dla Anieśki w każdym razie tego było aż nadto. Wciągnęła szlafrok, frotowe kapcie i pogoniła towarzystwo aż po ulicę, której mama zabroniła przekraczać.</div>
<div>
<br /></div>
<div>
Pomogło tylko na chwilę. Podobnież temat poruszony został na jednym ze spotkań rady osiedla, na które nie chodzimy, bo ... wiadomo, to nie jest cool. Stanęło na tym, że dzieci są słodkie, a problemem są zawistne bezdzietne ludzie. Acz gdy Anieśka jednego szkraba ucapiła w końcu za kołnierz i zagadnęła, czy by aby nie był uprzejmy piłować chałapy pod swoim domem, ten odparł, że nie może, bo tata śpi...<br />
<br />
Także kosę mamy z małymi ludźmi i ani w głowie nam było zawieszenie broni na czas Halloween, więc miast dokarmiać szkodniki, ruszyliśmy do kina. Po przeciągających się negocjacjach, bowiem na wejściu rozbieżności między nami rozciągały się od Terminatora po transmisje z rosyjskiego baletu. Ostatecznie wylądowaliśmy na Maleficent, bo jak się chcę uniknąć dzieciarni, to nie ma jak pójść na film Disneya.<br />
<br />
Zwykle do kina chadzamy w dni powszednie, gdy obsługa jest w nieznacznej przewadze liczebnej w stosunku do widowni, także od początku nieco nieswojo czuliśmy się otoczeni szelestem kolorowych opakowań czipsów, orzeszków, żelków, ...you name it. Szczęśliwie, gdy na ekranie rozbłysł słynny gród Disneya, odgłosy żeru ucichły.<br />
<br />
Nie licząc rzędu za nami, gdzie małe świnki trzy żarły popcorn z takim zapamiętaniem, jakby od tego ich życie zależało. Jak trzy Hungry Hippos. Z ta różnicą, że hippos czasem zamykały buzie.<br />
<br />
Na ekranie przystojny książę przymierza się do oświadczyn w bajkowej scenerii. Księżniczka zalewa się rumieńcem, ja zalewam się łzami, Anieśka szarmanckim gestem wręcza mi chusteczkę, książę pada na kolano... myślałem, że coś mu w stawie chrupnęło, ale to tylko małolat za mną przegryza się przez kolejną szuflę popcornu.<br />
<br />
- Auroro ...chrupp ... czy uczynisz mi ... chruupp ... ten zaszczyt ... chruppp chrrrup<br />
<br />
Ja nie jestem specjalnie asertywny. Lata temu ojciec Dżerziego zawoził nas do zerówki maluchem. Gdy tylko rozsiadłem się na tylnym siedzeniu zatrzasnął fotel pasażera na mojej stopie. Na tyle jednak szczęśliwie, że zatrzask wpasował się pomiędzy palce nie czyniąc żadnej szkody, więc nie chcąc robić kłopotu słowem się nie odezwałem i całą drogę przebyłem z butem przygwożdżonym do podłogi auta.<br />
<br />
Co innego jednak Anieśka. Anieśka ma na drugie asertywność. I dla podkreślenia skali również na trzecie, z Bierzmowania. Odwróciła się więc i grzecznie przepytała młodzież, czy ta byłaby skłonna przejść w tryb cichy nim głośniki się ze ścian posypią. Młodzież okazała się skłonna, acz tata świnka coś tam sapnął. Być może do dzieci, ale chyba raczej na pewno wątpię.<br />
<br />
Z perspektywy czasu to mnie się zdaję, że ja drakońskie wręcz wychowanie odebrałem. Rodzice bezlitośnie wymagali swobody w posługiwaniu się podstawowymi zwrotami grzecznościowymi. Tylko dlatego, że potrafiłem zawiązać buty, uważali, że potrafię powiedzieć "dzień dobry" lub "dziękuję". Nie wolno mi było siorbać przy zupie, ani szurać nogami przy chodzeniu. Przy jedzeniu musiałem trzymać łokcie przy sobie i przeżuwać z zamkniętą buzią. A jak chciałem obejrzeć "Dempsey i Makepeace na tropie" w czwartek o 20, to musiałem być wykąpany i przebrany w piżamę.<br />
<br />
Represje ostrzejsze niż pod rosyjskim zaborem. Za tydzień lecę do Polski, przedstawię rodzicom rachunek od terapeuty.<br />
<br />
A można było nieco poluzować krawat i świecić przykładem jak tata i mama świnka, którzy taki syf po sobie na fotelach zostawili, że się poważnie niepokoiłem, czy aby jednaj z pociech pogrzebanych pod stertą popcornu nie zgubili.<br />
<br />
Anieśka po seansie zażądała spotkania z menedżerem, którego następnie w imieniu rodzaju ludzkiego przeprosiła za ogromny krok wstecz, jaki poczyniliśmy w ewolucji.</div>
MiSzAhttp://www.blogger.com/profile/04235441101170096286noreply@blogger.com6tag:blogger.com,1999:blog-3782794024351941735.post-21377563780809035202019-10-24T20:54:00.000+01:002019-10-24T20:54:25.193+01:00Obrońcy warzywTo była scena jak z Przyjaciół, gdy bohaterzy stają rozszczebiotani w drzwiach ulubionej kawiarni i milkną w konsternacji, bowiem okazuje się, że ich kanapa ten jeden raz w ciągu dziesięciu sezonów jest już zajęta.<br />
<br />
Mam taki swój ulubiony stolik w zakładowej kantynie. Na wyciągnięcie ręki od kosza z owocami, w rozsądnej odległości od maszyny z napojami, ale daleko od drzwi do palarni i docierającego z zewnątrz przeciągu. Na wprost okien, ale na tyle w głębi kantyny, że słońce ... hehe ... nie razi w oczy. I w charakterze bonusa zwykle pusty, hutnicy bowiem preferują miejsca bliżej telewizora.<br />
<br />
Z konsternacją stałem więc w drzwiach messy spoglądając w kierunku gęsto obsadzonego stolika. You're in my spot, chciałem powiedzieć, ale w porę ugryzłem się w język.<br />
<br />
- Można? - zagadnąłem zamiast tego odsuwając jedyne wolne krzesło.<br />
- To zależy - odparł kolega. - Co masz w tym pudełeczku? Sałatkę?<br />
<br />
Spojrzałem niepewnie na pudełko z lunchem.<br />
<br />
- Sałatkę - potwierdziłem. - Z pieczonym kurczakiem.<br />
- A to co innego - kolega wykrzywił pyszczydło w zapraszającym uśmiechu.<br />
- My tu nie lubimy wegetarian - wyjaśnił drugi.<br />
- A wy co? Obrońcy warzyw? - warknąłem ciut agresywniej niż zamierzałem. Wszak zawartość mojego talerza zwykle do niedawna miała oczy i plany na przyszłość.<br />
- Nieee... - kolega wyraźnie stracił rezon. - Po prostu lubimy mięso.<br />
<br />
Czyli tradycyjny antagonizm na starciu dwóch grup o odmiennych preferencjach. Rowerzyści przeciwko kierowcom, snowboardziści kontra narciarze, żeglarze i motorowodniacy, playstation i xbox, apple i google oraz mięsożercy przeciw wegetarianom. Niemniej temat był na rzeczy, bowiem za kilka dni miała do nas przylecieć koleżanka z Manchesteru, co śmy ją w Himalajach poznali. Osoba barwna niezwykle. Obieżyświat, cyklistka, wielbicielka salsy i rumu z colą. Oraz zagorzała weganka. Nołbady iz perfekt...<br />
<br />
Odliczając dni do przyjazdu Weganki, coraz bardziej nerwowo kminiliśmy, czym by ją tu ugościć, bo kazać iść spać o samym rumie z colą, to nie po chrześcijańsku. Tymczasem nie tylko mój popisowy schab po czesku nie wchodził w grę, ale także frittata, czy sałatka z kozim serem i orzechami.<br />
<br />
Co złośliwsi znajomi sugerowali, żeby ją w ogórku przypalikować, ale im w kilku żołnierskich słowach przystępnie wyłożyłem, że to nie jest OK.<br />
<br />
Na półce mamy trzy książki Joe Wicksa z serii Lean in 15 i tam ostatecznie znaleźliśmy odpowiedź w postaci tofu w sosie z czarnej fasoli, ale przez te kilka dni nabrałem głębokiego szacunku dla wegan. Nie może być im łatwo pozostać wiernymi swoim przekonaniom. Nie wspominam o takich luksusach jak średnio wysmażony stek z czerwonym winem, ale nawet prozaiczne jajko sadzone na śniadanie, zapomnij. Kawałek szarlotki, nie ma mowy. Lody w lecie, poza zasięgiem. Sweter w zimie, nie-e. I śmierdzą im stopy, bo obuwie z tworzyw sztucznych nie oddycha.<br />
<br />
I choć Weganka nie stara się narzucić swoich upodobań innym, na wszelki wypadek zamurowałem naszą garderobkę, ale i tak się boję, że wyczuje moją skórzaną kurtkę przez ścianę z pustaków.<br />
<br />
<br />
<br />MiSzAhttp://www.blogger.com/profile/04235441101170096286noreply@blogger.com7tag:blogger.com,1999:blog-3782794024351941735.post-18853109303373392992018-04-06T15:48:00.000+01:002018-04-06T17:29:35.467+01:00Gastrofaza<div style="text-align: justify;">
Spontanicznie nam ten wyjazd wyszedł. Jeszcze rankiem spodziewałem się, że po wielkanocnym śniadaniu wciągniemy wysłużone buty na stopy i ruszymy poświęcić jajka w górskim potoku... jakkolwiek by to nie brzmiało. Anieśce jednak bułka z kozim serem, jajecznicą i plasterkiem wędzonego łososia okraszonym musztardowo-miodowym dressingiem z kaparami zasmakował na tyle, że zasugerowała uczynić to motywem przewodnim tegorocznych świąt i wybrać się na Food Festival do Galway. Konie kazałem więc zaprząc i dwie godziny później stanęliśmy na zachodnim wybrzeżu.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Na miejsce trafiliśmy nawet się nie starając. Tam, gdzie ledwie sześciokilometrowa rzeka Corrib wpada do zatoki Galway, szereg targowych stoisk otaczał niewielki skwerek, a unoszący się nad namiotami zapach nie pozostawiał wątpliwości co do tego, co się tam wyprawia. Niemniej dla pewności ktoś zawiesił stosowny wejgwajzer na słupie nieopodal. Do góry kołami, ale kudos za dobre chęci.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEilQpDmEUbBfZQTvxlJVLUgfMEabTNJpYbtUrtAKONOiTQV1LowypaesseUrA3KymTgyX5rcx6ujew4Sl9Y4OMSM721t943lhm4Bo7tppKXDSgq17vKbGfezX785SrMJX1gpGi_P4WI/s1600/Drogowskaz.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="304" data-original-width="540" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEilQpDmEUbBfZQTvxlJVLUgfMEabTNJpYbtUrtAKONOiTQV1LowypaesseUrA3KymTgyX5rcx6ujew4Sl9Y4OMSM721t943lhm4Bo7tppKXDSgq17vKbGfezX785SrMJX1gpGi_P4WI/s1600/Drogowskaz.jpg" /></a></div>
<br />
<br />
Od ilości straganów w głowie się zakręcić nie mogło, kapryśnym jednak trzeba by być przeokrutnie, by nie znaleźć niczego pod swoje podniebienie. Repertuar festiwalu ciągnął się od nieśmiertelnych burgerów, przez naleśniki, kuchnie tajską, meksykańską i wegańskie eksperymenty, po klasyczne smoothasy i wszystkocomożnazrobićzawokado.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
W pierwszym odruchu uznaliśmy słowo "festiwal" za mimo wszystko nieco nieprzystające do kilku budek serwujących ciepłą strawę, zawiesiwszy jednak na dłużej oko na zdobycznej broszurce, odkryliśmy, że nie koniec na tym, bowiem okoliczne garkuchnie również trzy grosze do eventu postanowiły dorzucić. Także gdyby ktoś zapragnął własnoręcznie pizzę zmontować lub pomieszać kolorowe koktajle, to proszę bardzo.<br />
<br />
Po krótkim namyśle zdecydowaliśmy się na degustację wina w restauracji Martine`s. W gustownie urządzonym pomieszczeniu na piętrze przyjęła nas sama właścicielka. Na prędce przybliżyła historię lokalu, który wyewoluował z okiennego parapetu, na którym Martina przeszło ćwierć wieku temu wystawiała berbeluchę. Początkowo roboty własnej, a dokładniej pochodzącego z Rosji męża, później trunki importowane, doskonałej jakości, bowiem do wina - jak sama zapewniała - nosa miała, jak mało kto.<br />
<br />
Po tym wstępie Martina odkorkowała butelkę Sancerre, a jej zmysłowa asystentka napełniła stojące na stole kieliszki. Nasza ochmistrzyni uczuliła, by winem zamieszać, kładąc eligancko dwa palce na stópce, co by ciut pooddychało, uwolniło bukiet i aby zmyć z wewnętrznych ścianek śladowe pozostałości detergentu. Chwilę rozwodziła się na temat korka, zapewniła, że butelki zalakowane ordynarną nakrętką bynajmniej nie skrywają zawartości drugiego sortu, o ile nie zostały napełnione więcej jak trzy lata wcześniej. Brak dostępu powietrza sprawia, że wino po tym czasie marnieje.<br />
<br />
Wyjaśniła jak trzymać kieliszek, jak oceniać barwę czerwonego wina. Gorąco namawiała, by na winie nie oszczędzać, bo nie warto. Zwłaszcza w restauracji, gdzie dyszka w tę czy we w tę różnicy nie czyni. Mnie jednak na swoją stronę nie przeciągnęła. Żadne z degustowanych win, oscylujących wokół czterdziestu euro za butelkę, nie podeszło mi bardziej niż nasz ulubiony Animus z jednego z popularnych dyskontów. Za 7,99...<br />
<br />
Pomiędzy kieliszkami, na stołach stały "spluwaczki", co by biesiadnicy nie padli na deski przed ostatnią rundą. Na niewiele się to jednak zdało, wszak Klasyk napisał "nie wylewaj waćpan wina". W efekcie w okolicy argentyńskiego Pinot Noir pytania od publiczności poczęły merytorycznie pikować i w sposób coraz bardziej oczywisty goście zaczęli się domagać gotowej wiązanki degustacyjnych terminów, by zabłysnąć podczas grupowego wyjścia do restauracji. Co mniej dyskretni robili notatki na wymiętej serwetce.<br />
<br />
Po szóstym kieliszku dwie damy naprute już były, jak po dobrej imprezie, a słowo "fab" padało coraz częściej, coraz wyższych sięgając częstotliwości. Z ulgą więc opuściliśmy lokal, mimo że na zewnątrz mżyło.<br />
<br />
Gwiżdżąc na deszcz, weszliśmy między stragany niewielkiego bazarku, gdzie natknęliśmy się na koleżkę w kaloszach po pachy, co handlował świeżymi ostrygami. Skosztowawszy skropionych cytryną mięczaków, bez wahania poprosiliśmy o tuzin na wynos i ruszyliśmy w drogę powrotną.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj7ZbqV7pBAKXVBKBxxsMbMEL07ENI9NeSnhqt12v5ibyt78gPBsLTx9viMy5z1JTsnly6SvB51Czhl7fZe6AbP3LJ0auvQ62fvU9UKiYCMVC70uEOmudQdcNSGBUGjT5fun29fKI4O/s1600/ostrygi.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="304" data-original-width="540" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj7ZbqV7pBAKXVBKBxxsMbMEL07ENI9NeSnhqt12v5ibyt78gPBsLTx9viMy5z1JTsnly6SvB51Czhl7fZe6AbP3LJ0auvQ62fvU9UKiYCMVC70uEOmudQdcNSGBUGjT5fun29fKI4O/s1600/ostrygi.jpg" /></a></div>
<br />
<br />
W domu mamy idealny do ostryg nóż - krótki, o sztywnym ostrzu w kształcie wyciągniętego trójkąta. Przy tym stary jest i najlepsze lata dawno ma za sobą, więc nie żal go o twardą skorupę wyszczerbić. Niestety gdzieś się zapodział. Anieśka ma zwyczaj odkładać rzeczy w miejsca, której w danej chwili najbardziej wydają się w zasięgu, także najpewniej za kilka dni znajdzie się w cukiernicy bądź pudełku z proszkiem do prania. To jednak za kilka dni, a do ostryg trzeba się było dobrać natychmiast, bo wino na stole, Botoks w DVD...<br />
<br />
...Botoks...<br />
<br />
Żebym ja wiedział, jak zły to będzie film, to bym te ostrygi w spokoju zostawił, miast się do nich płaskim śrubokrętem dobierać, ryzykując przy tym, że sobie dłoń do blatu z okazji Wielkanocy przybiję. Zjedzenie zwróconych w kierunku ekranu mięczaków był aktem miłosierdzia. Niemal słyszałem, jak krzyczały błagalnie jeden przez drugiego: zjedz mnie, zjedz mnie...<br />
<br />
Redaktor Muszyński z FilmWebu stwierdził, że jeśli komuś się Nowe Porządki podobały, psioczenie teraz na Botoks jest hipokryzją. W wolnym tłumaczeniu. Ja powiem, że przerysowanie w pewnym nasileniu z zabawnej groteski, staje się tanim graniem na emocjach.<br />
<br />
Całe szczęście, że kilka dni później pojawiła się na Netfliksie "Sztuka kochania". Oba filmy według zapewnień twórców oparte są na autentycznych wydarzeniach, to jednak bohaterowie tego drugiego zdają się mieć znacznie lepszy pomysł, jak postępować z kobiecym ciałem...</div>
MiSzAhttp://www.blogger.com/profile/04235441101170096286noreply@blogger.com7Galway, Ireland53.270668 -9.056790500000033753.1947235 -9.2181520000000337 53.3466125 -8.8954290000000338tag:blogger.com,1999:blog-3782794024351941735.post-10450140724909078232018-03-26T22:34:00.000+01:002018-03-26T22:38:43.164+01:00Wywiad z podróżnikiem<div dir="ltr" style="text-align: justify;">
- Welcome Mr. Lanzarote - zawołał Kenet od progu, energicznym ruchem otwierając przesuwne drzwi do biura. </div>
<div dir="ltr" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div dir="ltr" style="text-align: justify;">
Ken był swego rodzaju mecenasem naszego wyjazdu na Kanary. Najlepsze lata spędził w Londynie, skąd wrócił do Irlandii, wybudował dom, posadził drzewo i spłodził dwie córki. Tęsknił jednak za flegmatycznym poczuciem humoru oraz brytyjskimi manierami, co roku lata więc na Lanzarotę, gdzie fajwokloków więcej niż w samym Londynie, a przy tym koszty towarzyszące odczuwalnie niższe. </div>
<div dir="ltr" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div dir="ltr" style="text-align: justify;">
Ken zawsze jeździ w to samo miejsce, śpi w tym samym hotelu, wygrzewa się na tym samym leżaku. Lanzarota sięgnęła w jego kodeksie progu kultu i chyba łatwiej przełknąłby obelgę pod adresem własnej matki, niż gdyby ktoś szepnął złe słowo na temat jego ulubionej kałuży wystygłej lawy na zachód od afrykańskiego wybrzeża.</div>
<div dir="ltr" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div dir="ltr" style="text-align: justify;">
O ile Mary na wieść o naszych planach wyjazdu na Lanzarotę bezpowrotnie wykasowała mnie z grona znajomych na fejsbuczku, o tyle Ken zaproponował mi honorowe miejsce przy stole wigilijnym, obiecał odstąpić własne łóżko, a gdyby wdzięki jego żony trafiały w moje gusta, to też nie tak, że nie ma o czym porozmawiać. Za co grzecznie podziękowałem, bo choć Szinejd wszystko ma jak najbardziej na swoim miejscu, byłby to dla mnie mimo wszystko ogromny krok wstecz.</div>
<div dir="ltr" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div dir="ltr" style="text-align: justify;">
- Pogoda, widzę, dopisała - uznał, taksując moją opaleniznę wzrokiem chirurga plastycznego oceniającego swoje dzieło.<br />
<br /></div>
<div dir="ltr" style="text-align: justify;">
- Dopisała - odparłem zgodnie z prawdą.<br />
<br /></div>
<div dir="ltr" style="text-align: justify;">
- Podobało się? - spytał tonem jasno dającym do zrozumienia, że błędna odpowiedź wiele może zmienić w naszych wzajemnych relacjach.<br />
<br /></div>
<div dir="ltr" style="text-align: justify;">
- Na kilka dni jak znalazł. Tak żeby od codzienności odzipnąć. Wstać bez pośpiechu, zamówić omlet po hiszpańsku i filiżankę doskonałej kawy w jednej z knajpek nad brzegiem morza. Przeleżeć pół dnia z książką na plaży, a wieczorem obowiązkowy tapaz i szklaneczka Jamesona za drobne.<br />
<br />
Krajobraz kapitalny, księżycowy - gdzie nie spojrzeć krater wulkanu. Ludzi w marcu jeszcze nie tak wiele, można więc jakieś malownicze, ustronne miejsce znaleźć, by zalec z kocykiem, butelką wina i deską serów. Można jednak też za tłumem podążyć, bo tłum zwykle wie, co robi. Nas zaprowadził na Papagayo i śmy w jego kierunku ronda kapelusza w uznaniu uchylili, bo plaża jest palce lizać.<br />
<br />
- Papagayo!? - Kenet zmarszczył czoło.<br />
<br />
- Nie kojarzysz!? Wujcio Google zdaje się sugerować, że innej plaży na Lanzarocie nie ma. Ledwie kwadrans od Playa Blanca. I głównie dlatego, że większość trasy biegnie wyboistą drogą gruntową. Przekroczenie czterdziestki grozi nie tylko zostawieniem zawieszenia na trakcie, ale i śniadania na przedniej szybie. </div>
<div dir="ltr" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div dir="ltr" style="text-align: justify;">
- Jakoś mi umknęło. Czyli w Playa Blanca się zaczepiliście?<br />
<br /></div>
<div dir="ltr" style="text-align: justify;">
</div>
<div dir="ltr" style="text-align: justify;">
- Na trzy dni. Bardzo fajny klimat. Zwłaszcza rankiem, zanim turysty wstaną i wypełzną tłumnie na deptak. Niepotrzebnie stamtąd wyjeżdżaliśmy, Costa Teguise to jakieś globalne nieporozumienie.</div>
<div dir="ltr" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div dir="ltr" style="text-align: justify;">
- Mówiłem, że to spokojna mieścina - potwierdził Ken.</div>
<div dir="ltr" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div dir="ltr" style="text-align: justify;">
- Opacznie to zrozumiałem. Nie mam nic przeciwko spokojnym mieścinom, ale tam nie ma absolutnie nic, oprócz zgrai emerytów i rencistów oblegających niedorzecznie drogie restauracje. Może za czterdzieści lat, ale póki co jestem na nie.</div>
<div dir="ltr" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div dir="ltr" style="text-align: justify;">
Szczęśliwie mieliśmy auto, więc do Costa Teguise uwiązani nie byliśmy. Pojechaliśmy do Parku Narodowego Timanfaya, gdzie trzysta lat temu wybuch wulkanu zmienił okolice w pustynię popiołu i zastygłej lawy. Wysłałem Pani Matce zdjęcie. Odpisała, że trochę księżycowo i strasznie samotnie. Być może, ale pięknie. Temperatura tuż pod powierzchnią ziemi jest wciąż tak wysoka, że do pieczenia kiełbasy potrzebny jest tylko zaostrzony patyk i niewielka łopatka.</div>
<div dir="ltr" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div dir="ltr" style="text-align: justify;">
Zajechaliśmy nad jezioro El Golfo. Anieśka kpiła, że u niej na wiosce też jest takie zielone oczko i nikt z tego hecy nie robi. </div>
<div dir="ltr" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div dir="ltr" style="text-align: justify;">
Byliśmy w rozlewni wina Rubicon, w Ogrodzie Kaktusów i na punkcie widokowym Mirador del Rio, ale tam tak wściekle wiało, że Anieśka posłała mnie z kamerą, co by sobie później panoramę wyspy w zaciszu hotelowego pokoju obejrzała, a sama ani myślała nosa z Ibizki wychylać.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhBncdmHj_MUmpOvOj8HM8Liquf328gHQFEx-kPEEfIiHnDmuYo-pLIcz6mGsLkEvLvOPgXIU0GhXJSNn9g1hDxM3upuo0oRqmSFbaRvxa82O-OF6mgIdn20EWW6TA9ibPUwwtXv8qT/s1600/Lanzarota.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="457" data-original-width="540" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhBncdmHj_MUmpOvOj8HM8Liquf328gHQFEx-kPEEfIiHnDmuYo-pLIcz6mGsLkEvLvOPgXIU0GhXJSNn9g1hDxM3upuo0oRqmSFbaRvxa82O-OF6mgIdn20EWW6TA9ibPUwwtXv8qT/s1600/Lanzarota.jpg" /></a></div>
<br />
<br />
Ken skubał w zadumie podbródek i potakiwał głową, ale coś niewyraźnie.<br />
<br />
- Dlaczego odnoszę wrażenie, że Ty nie masz pojęcia o czym mówię? - zagadnąłem podejrzliwie.</div>
<div dir="ltr" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div dir="ltr" style="text-align: justify;">
- Bo wygląda na to, że przez sześć dni więcej wyspy zobaczyłeś, niż ja przez sześć lat. Ja na Lanzarocie nie wychylam się poza trójkąt pokój-basen-bar.</div>
<div dir="ltr" style="text-align: justify;">
<br />
Jakby w Tramore było ciut tylko więcej słońca, Irlandczycy nie wiedzieliby, co to paszport.</div>
MiSzAhttp://www.blogger.com/profile/04235441101170096286noreply@blogger.com0