niedziela, 9 maja 2021

Ein bißchen

Od wczesnych lat pacholęcych rodzice z niezachwianą wiarą oraz pełnym wsparciem podchodzili do moich kolejnych pomysłów na siebie. Ślady tego wsparcia wciąż można odnaleźć w moim dawnym pokoju na warszawskim Ursynowie. Na górnej półce szafy kurzy się gitara, na dolnej parcieją rolki. W piwnicy leżą łyżwy, które miałem na nogach słownie raz. Gdzieś musi być też rakieta do tenisa i paletka do ping ponga, która może się w tej grupie pochwalić największym przebiegiem.

Mogłem też liczyć na nieprzerwaną dostawę "piłek do nogi", któreśmy z Grubym regularnie i bez litości zmieniali w szmaciane kulki na asfaltowym boisku pod blokiem. Według planów zagospodarowania przestrzennego był to w zasadzie parking osiedlowy, aleśmy bandą małolatów przekształcili go w obiekt sportowy przy pomocy dwóch ławek i kostki kredy.

Także rodzice bez słowa skargi wcielali się w rolę sponsorów i dostawcy sprzętu. Matula naszyła mi numer na koszulkę, Ojciec Dyrektor kupił "korki" w sklepie sportowym - wiadomo, na asfaltowym boisku rzecz absolutnie niezbędna. Na wypadek gdybym jednak wbrew oczekiwaniom nie został gwiazdą piłkarską światowego formatu, postanowili zadbać również o moją edukację i zapisali mnie na lekcje niemieckiego po godzinach szkolnych.

Ja nie muszę mówić jaką tragedią oraz końcem świata był powrót do szkoły po lekcjach celem germanizacji. W ramach protestu miałem się nawet niczego nie nauczyć, ale niezupełnie się to udało, bo jednak mózg chłonny w tym wieku i choćby się zaprzeć rękoma i nogami, coś w głowie zostanie.

W szkole średniej miałem już inne podejście. Jeszcze przed egzaminami do ogólniaka moja kariera piłkarska została gwałtownie przerwana przez brak talentu, wybrałem wiec szkołę o rozszerzonym profilu nauczania języka niemieckiego, by z nowo odkrytym zapałem poświęcić się szprechaniu.

Poszło bardzo OK. Podczas nieczęstych wypadów na terytorium Rzeszy, udawało mi się porozumieć z ludnością tubylczą przy niewielkim udziale rąk. Z czasem jednak mój kontakt z narzeczem zachodnich sąsiadów malał, a jak powszechnie wiadomo nieużywane organy zanikają. W tym kontekście coraz bardziej niepokoi mnie przedłużająca się rozłąka z Anieśką...

Z trzyletnim pobytem w Austrii wiążę więc w miarę uzasadnioną chyba nadzieję na odkurzenia umiejętności szprechania i szusowania. 

Z nartami rozsądnie wydaje się poczekać do zimy, lekcje niemieckiego natomiast rozpocząłem już teraz, a życie codzienne wymusza niejako praktykę.

W miniony weekend, jak co tydzień ruszyłem na przedsionek Alp, celem podbicia partii górskich, z których wycofał się już śnieg. Po dwóch godzinach podejścia stanąłem na wierzchołku o pół kilometra tylko wyższym od Carrantuohill, potoczyłem wzrokiem po ośnieżonych szczytach na widnokręgu, głęboko wciągnąłem w płuca górskie powietrze, a poetycką tą scenę przerwała wyżyłowana pani w wieku emerytalnym, siedząca nieopodal.

- Entschuldigung, ich spreche Deutsch nur ein bißchen - odparłem.

Ta formułka zwykle kończyła rozmową, bądź zmieniała wersję językową na angielską. Nie tym jednak razem. Pani pokiwała głową ze zrozumieniem, ale wiary mym słowom najwyraźniej nie dała. Przystanęła obok, zapatrzyła się w tym samym co ja kierunku i przepuściła na mnie na mnie napór niemiecczyzny jak armatka woda. A im dłużej mówiła, tym bardziej je czułem się zmuszony odpowiedzieć.

Oprócz wsparcia dla moich pasji rodzice wpoili mi za młodu również podstawowe zasady dobrego wychowania, także pod presją ... zacząłem mówić po niemiecku.

- Tędy możesz pójść na Hochsalm - ciągnęła Staruszka - ale trasa jest nieoznakowana. A tam w tle widać Schwalbenmauer, Roßchopf i Kasberg.

- Kasberg? Ruszyłem na Kasberg dwa tygodnie temu, ale musiałem zawrócić, bo było za dużo...

... tu zabrałko mi słowa...

- ...śniegu - podpowiedziała i nie odwracając wzroku od widnokręgu, gestem zachęciła bym mówił dalej.

Więc mówiłem. Mówiłem, jakby moje życie od tego zależało. Mówiłem o pstrągach srebrzących się w górskich potokach, mówiłem o słońcu kryjącym się za ośnieżonymi szczytami, o przebiśniegach wyzierających spod warstwy topniejącego puchu, o kwitnących pąkach, o zieleniących się liściach, o szumiących drzewach, o szczęściu i o tęsknocie, o radości i o zgryzocie. Mówiłem jak nakręcony, jakby ktoś mi baterię duracell wetknął. Chyba zapomniałem o oddechu. 

Mówiłbym tak, aż bym nie padł z wycieńczenia, ale Staruszka zatrzymała mnie gestem dłoni. Uśmiechnęła się usatysfakcjonowana, rzuciła ciepło "ciao", odwróciła w kierunku biegnącej na dół ścieżki i po kilku krokach rozpłynęła się w powietrzu.

A może mi się tylko zdało... 

2 komentarze: