niedziela, 11 kwietnia 2021

Die sieben heiligen Bergen von Linz

Z domu wyjechałem o czwartej nad ranem. Dwie godziny później zaokrętowałem na na dublińskim lotnisku, zgodnie z perwersyjnym wymogiem linii KLM pozwoliłem sobie wsadzić do nosa patyczek do uszu w wersji Extra Long, ucałowałem czule Anieśkę i poturlałem bagaże w kierunku hali odpraw. 

Godzinę późnej epidemolog drogą mailową potwierdził, że przyjrzał się uważnie patyczkowi, co mi go z nosa wyjęli i śladów wirusa nie dostrzegł, w związku z czym mogę bezpiecznie wkroczyć na pokład samolotu do Amsterdamu. 

W holenderskiej stolicy przesiadłem się w Kurużnik do Wiednia, a stamtąd wypożyczonym samochodem pognałem do Linz. Do wynajętego apartamentu dotarłem o ósmej wieczorem. Zameldowałem się Anieśce, po czym przystąpiłem do oględzin lokalu. Skrzywiłem się na widok bladoróżowej mikro-kuchni, z nieco większym zadowoleniem przyjąłem obszerną sypialnię, powiodłem wzrokiem po zawieszonych na ścianach półkach i grzbietach ustawionych na nich książek - wszystkich co do jednej po niemiecku, acz słowo "góry" znam w dwunastu językach. Chwyciłem w dłonie pozycje o tytule "Siedem świętych gór Linz", klapnąłem na wyrko i przystąpiłem do kartkowania. 

Wiedzieć jeszcze tego podówczas nie mogłem, bo - prawda - ciemno, ale jeśli książce wierzyć, Linz otoczone jest lesistymi pagórkami, z których siedem ma mistyczne właściwości. O ile dobrze to sobie przetłumaczyłem. Równie dobrze mogło chodzić o plagę Bielinka Kapustnika. Przy najbliższej okazji postanowiłem to sprawdzić, bowiem możliwość zanurzenia się w zieleni w zasięgu strzału z łuku, to z pewnością pozycja w rubryczce plusów, jeśli chodzi o rozważania na temat osiedlenie się w Linz na stałe.

Jak postanowiłem, tak zrobiłem i w wielkanocną sobotę spakowałem najpotrzebniejsze rzeczy w mały plecak, przeprawiłem się przez Dunaj i zanurzyłem się w las. 

Ciut zlekceważyłem tą trasę. Już po kilku minutach stromego podejścia zatęskniłem za kijkami trekkingowymi, a głośnym sapaniem począłem płoszyć leśną faunę. Szczęśliwie trasa szybko nabrała przyjaźniejszego nachylenia i ani się obejrzałem, stanąłem na wierzchołku zalesionego wzniesienia, gdzie ze zgrozą uświadomiłem sobie, że właśnie zdobyłem mój pierwszy austriacki szczyt. W tym rozdziale w każdym razie. Dziesięć lat temu koniec końców wróciliśmy w glorii zdobywców z Grossglocknera, jednak z całym szacunkiem dla Pipieterkogl (567 m n.p.m.) ... niesmak pozostał.

Ledwie więc wróciłem do domu, otworzyłem laptopa w poszukiwaniu bardziej efektownego szczytu, by przeczyścić paletę.

Już kolejnego ranka mknąłem do Grunau im Almtal z zamiarem zdobycia Kasberg - zarówno nazwa jak i wysokość (1747 m n.p.m.) zdały mi się bardziej do okazji przystające. Nauczony doświadczeniem znów zapomniałem kijków, wyrwałem jednak z leśnego poszycia dwa badyle i nie zważając na -10 do wizerunku piąłem się pod górę, a serce rosło mi z każdym krokiem. Nie sposób odmówić pokrytym wrzosem irlandzkim wzniesieniom romantyzmu. Nie sposób nie docenić ustronności dzikiego krajobrazu. Po Górach Galtee wędrować można godzinami i nie napotkać żywego ducha. Co Alpy jednak, to Alpy, a te niskie pachną Tatrami i poważną obietnicą, bowiem na widnokręgu majaczą ośnieżone szczyty z prawdziwego zdarzenia.

Jeszcze poprzedniego dnia zaplanowałem trasę w aplikacji Komoot, zupełnie jednak zbytecznie, bowiem z samego Grunau szlak jest doskonale oznakowany. 

Po raz pierwszy myśl o odwrocie zakiełkowała mi głowie, gdy ubity trakt zniknął w głębokim do pół łydki śniegu, ale ostateczną decyzję podjąłem, jak mnie mało z siodła nie wysadził zbłąkany narciarz. Nawet połowy drogi nie przeszedłem, acz z opuszczonego schroniska wypatrzyłem dwa szczyty, z których śnieg już się wycofał, także do domu wracałem może na tarczy, ale z solidnym planem na kolejny weekend.

I z tym planem w głowie ruszyłem wczorajszego poranka to Scharnstein. Na miejscu łamanym niemieckim przepytałem parę seniorów na okoliczność jakiego parkingu, a podążywszy za ich wskazówkami fartownie zaparkowałem auto pod samym drogowskazem na Hochsalm 1405 m n.p.m.

Droga na szczyt ponownie prowadziła doskonale oznakowanym szlakiem. Trasy górskie w Austrii są zdaje się elegancko uporządkowane i ponumerowane, zakup papierowej mapy (dzieci neostrady powiedziałyby analogowej) wydaje się pod kątem planowania wyprawy rozsądną inwestycją. Podobnego manewru próbowałem w Irlandii, ale ścieżki na wyspie lubią pojawiać się równie niespodziewanie, co znikać i prowadzić donikąd. Mapa służyła więc głównie ustaleniu z grubsza z jakiego szczytu właśnie zeszliśmy.

Aplikacja Komoot określiła trasę, którą obrałem, poziomem expert. Dobrze, że rodzina z dwójką sięgających pasa latorośli i niskopodłogowym psem, których mijałem w drodze powrotnej tego nie wiedziała, mogłoby im to odebrać całą przyjemność. Trasa nie przedstawia technicznych trudności, ale wymaga umiarkowanej kondycji. Jeśli ktoś łapię zadyszkę wchodząc na półpiętro, to ja bym raczej poczekał na dole, aż puby otworzą.

Według znaku w Scharnstein droga na szczyt zająć ma 2h45min i tyle też mi z jednym postojem zajęła, acz po pierwszej godzinie brnąłem w błocie, a po drugiej w śniegu, także dwa kroki do przodu i jeden do tyłu robiłem w sensie absolutnie nie przysłowiowym. Za to w drodze powrotnej na tej samej zasadzie robiłem osiem kroków, choć chciałem tylko jeden, także zusammen do kupy wyszło na moje.

A z Kasbergiem rozliczę się za kilka tygodni. Bez śnieżnej czapy i podstępnych narciarzy kozaczyć nie będzie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz