piątek, 12 lutego 2021

Mike and the Mechanic

Beton zwykł mawiać, że w kręgu rodziny i znajomych dobrze mieć mechanika, lekarza i fryzjera. Hmm... chyba już kiedyś od tych słów zaczynałem posta. Nieważne, dwa razy bym nie powtarzał, gdyby to nie była prawda.

Z tej wzmianki o fryzjerze to się nawet swego czasu naśmiewałem. Wszak pani Betonowa zarabia na życie przycinając czupryny, cóż innego mógł chłopina powiedzieć. Trzeba było covidów, lockdownów i dostępu do podziemnego centrum usługowego, by na pewne sprawy spojrzeć z innej, prawda, perspektywy.

Lekarzy mamy w bezpośrednim otoczeniu trzech - dwóch rehabilitantów i jednego specjalistę od przepukliny. Zważywszy na nasz styl życia i historię kontuzji, jesteśmy ustawieni.

Na pozycji mechanika mieliśmy do niedawna manko, co o tyle było problematyczne, że Princessa wkroczyła już w wiek, w którym określenie Królowa Matka wydaję się jednak bardziej przystające, a każda zima może być jej ostatnią.

Przez chwilę obawialiśmy się wręcz, że to będzie ta zima.

Tego ranka wyjrzeliśmy przez okno na ośnieżone góry odcinające się bielą od błękitnego horyzontu i uznaliśmy, że zbyt rzadka to kombinacja, by lekutko nie nagiąć pięciokilometrowej restrykcji. Spakowaliśmy więc Princessę (z tą Królową Matką muszę się jeszcze oswoić) i poturlaliśmy się w kierunku rogatek wioski. Minąwszy punkt sylwestrowego czekpointa zjechaliśmy z głównej drogi na ubity trakt pnący się idealnie w linii prostej pomiędzy gospodarstwami rolnymi, a następnie w prawo na apokaliptycznie popękaną asfaltową dróżkę ciągnącą się środkiem gęstego lasu. Zignorowaliśmy stanowisko piknikowe z parkingiem na kilkanaście samochodów i pomknęliśmy w dół wzniesienia, wijącą się jak węgorz trasą. W pierwszy wiraż wszedłem jak Kubica, na drugim coś paskudnie zgrzytnęło w przednim kole. Trzeci pokonaliśmy już tylko siłą rozpędu, a dalej to sobie mogłem deptać pedał gazu jak pompkę do materaca - 158 koni rżało, ale ani drgnęło.

Metaforycznie znaleźliśmy się w ciemnej dupie, a faktycznie w środku lasu, może dziesięć kilometrów od domu, na wąskiej drodze, gdzie dwa auta niepodobna się minąć. Zrobiliśmy więc to, co każdy zrobiłby na naszym miejscu: zepchnęliśmy samochód do zatoczki, która szczęśliwie znajdowała się kilkanaście metrów dalej i uznaliśmy, że martwić będziemy się później, a póki co wyciągnęliśmy z bagażnika plecaki i dalej ruszyliśmy pieszo. 

Jeszcze nim wyszliśmy z zasięgu telefonii komórkowej Anieśka wysłała krótkie S.O.S. do Jadzi, która w przeszłości tworzyła komórkę społeczną ze zdolnym ponoć mechanikiem i już bez dalszej zwłoki dreptaliśmy w kierunku ośnieżonych szczytów.

Jadzia lico ma krasne i serce złote. Nie dość, że ogarnęła nam mechanika i lawetę - choć dopiero nazajutrz, bo to dzień kościelny był - to jeszcze zgarnęła dwójkę strudzonych wędrowców z lasu i odstawiła do dużego pokoju. 

Mechanik faktycznie zdolny się okazał, bowiem już trzy dni później zadzwonił, że auto jest gotowe do odbioru. W sam czas, bowiem o świcie asfalt skrzył się podejrzanie. Ja się oprócz Anieśki nie lękam niemal niczego, gdy mi jednak w drodze do pracy koło rowerowe raz i drugi niesfornie uciekło z obranej trajektorii, to mi serducho zabiło jednak ciut mocniej.

Na sprawnym aucie zależało mi z jednego jeszcze powodu. Kolejnego tygodnia obowiązki służbowe gnały mnie na dwa dni do Naas, a choć przeszło 150 km na rowerze w jedną stronę z całą pewnością nie jest niewykonalne, to kółka walizki podręcznej do takich dystansów nie zostały raczej stworzone.

Dzięki Mechanikowi do Naas dotarłem bez przeszkód, dalej jednak nie było tak różowo, ledwiem bowiem wyjechał z huty, a deska rozdzielcza zapłonęła kontrolką płynu chłodniczego. Lekce to sobie zważyłem, w pełnoletnim aucie wszak płyny uzupełniać trzeba kapkę częściej niż zwykle, po chwili świrować jednak zaczęła również wskazówka temperatury silnika. 

Zjechałem na pobocze, uniosłem maskę i fachową metodą "ćwierć obrotu, odskok" wziąłem się za odkręcanie nakrętki zbiornika na płyn chłodniczy. W każdej chwili oczekiwałem spektakularnego habemus papam, ale nic z tych rzeczy. Nakrętka ustąpiła z nieśmiałym syknięciem, ale bez fajerwerków. Wsadziłem paluchy do zbiornika - płyn był ledwie ciepły. Zrobiłem więc to, co każdy zrobiłby na moim miejscu: doturlałem się jakoś do hotelu i uznałem, że martwić będę się później, a póki co udałem się do Dzióbka i Urbasia na Bushmillsa (dealer's choice) i wspominanie starych czasów.

Liczyłem, że zimną nocą silnik na tyle ostygnie, że do pracy jakoś się dotoczę, rankiem jednak odpaliłem auto, a wskazówka bezczelnie już na otwarcie sugerowała temperaturę powyżej normy. Do huty dotarłem nim silnik rozgrzał się do wartości uruchamiających automatyczną procedurę katapultacyjną, gdybym miał jednak sto metrów dalej, mogłoby się nie udać.

Na przerwie zadzwoniłem do Mechanika i wyłuszczyłem problem.

- Termostat - zawyrokował

Ciut sposępniałem. W Seacie swego czasu miałem podobny problem. Wymontowałem wówczas termostat zupełnie i przez kilka dni jeździłem na zimnym silniku. Z dwojga złego lepiej tak. Coś mi jednak mówiło, że w dalece bardziej zaawansowanym Audi, taka akrobacja nie będzie możliwa.

- Aaa - przypomniałem sobie nagle - taka ciekawostka. Po dwunastu godzinach na parkingu wskazówka wciąż pokazywała temperaturę silnika rzędu stu stopni. Co Ty na to?

- Ja na to, że nie ma takiej opcji. Czujnik diabli wzięli. Odkręć ogrzewanie na maxa, otwórz tylne okno i póki z nawiewu lecieć będzie gorące powietrze, możesz jechać.

Tak zrobiłem. Ja oprócz Anieśki nie lękam się niemal niczego, ale na autostradę wjeżdżałem z duszą na ramieniu. Po kilkuset metrach wskazówka bezgłośnie stuknęła o koniec skali. Chwila prawdy...

Gdy kilka kilometrów później spod maski nie wydobywały się spodziewane kłęby pary, wrzuciłem kierunek, zjechałem na szybszy pas i rozbujałem Princessę do podróżnych 130 km/h.

Po pół godzinie się rozluźniłem, a po 45 minutach uznałem, że fajosko byłoby zatankować teraz do pełna i zamknąć wszystkie cztery zegary na pulpicie. 

Ktoś za pan brat ze statystyką mógłby nieopatrznie pomyśleć, że na tym limit pecha się wyczerpał. Co to, to jednak nie to. Nowy czujnik jeszcze nie przyszedł, a ja kolejny raz wybierałem numer do Mechanika. Wszystko przez to żeśmy się nierozważnie kolejny raz wypuścili w weekend do lassa na spaca. Zacne 13to kilometrowe kółko machnęliśmy i ciut nas przewiało, więc myśl o herbacie z rumem kiełkowała mi już w głowie, gdyśmy się pakowali do auta. 

Ledwie jednak wyjechaliśmy z leśnego parkingu, a zjechać musiałem do pit stopu. Wysiadłem z samochodu, po czym zakomunikowałem Anieśce, że złapaliśmy gumę.

- Umiesz zmienić koło? - spytała.

Zabolało, nie powiem. Nic się jednak nie odezwałem. Znalazłem na poboczu dwa kamienie i wetknąłem je pod koła. Otworzyłem bagażnik, wyciągnąłem zapasówkę i uważniej przyjrzałem się feldze z przebitą oponą. Następnie włożyłem koło zapasowe z powrotem do bagażnika, zatrzasnąłem klapę, kamienie odłożyłem tam gdzie je znalazłem, wsiadłem do auta i wróciłem na drogę 

Gdy rok temu zmieniałem opony, okazało się, ze gdzieś zawieruszyła się nakładka na klucz, pozwalająca odkręcić śruby zabezpieczające felgi przed kradzieżą. Ja bym tak sfatygowanych felg wprawdzie nie wziął choćby za darmo, ale różni zboczeńcy po ziemi chodzą. W każdym razie chłopaki w warsztacie rozklepali śruby zabezpieczające w przednich kołach, ale tylnych nie ruszyli.

Wydziubałem numer do Mechanika.

- Jesteś jeszcze na warsztacie?

- Jestem, ale zaraz zamykamy.

- To nie ruszaj się nigdzie, będę za 5 minut...

Zwolniłem do 20 km/h w odpowiedzi na hurgoczące koło.

- ... może za 15.


Kilka dni temu zabrałem Princessę na test narodowy

- She is not to bad - skwitował po badaniu mechanik, czule klepiąc auto po zadzie.

Ale kwitów nie podpisał...

2 komentarze:

  1. Genialna opowieść :) Następnym razem jak będziesz w Naas, daj znak sygnał, może się na jakąś kawę da umówić, poszerzyć znajomości blogosferyczne. Bo ja to rzut beretem mam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Piękne dzięki. Jestem w Naas w każdy poniedziałek, zostaję do wtorku, a kawy nie odmawiam bez względu na godzinę...

    OdpowiedzUsuń