niedziela, 4 lipca 2021

Rozpacz

Trochę tu pantomimę od pewnego czasu uprawiamy, powód jednak ku temu ważki i podstawy w moim mniemaniu całkowicie zrozumiałe. Mianowicie postanowiłem poddać się histerii, a następnie pogrążyć w czarnej rozpaczy.

Do rzeczy. Po tygodniach nocowania po tanich motelach i leśnych parkingach, odebrałem wreszcie upragnione klucze do własnego mieszkania. Apartament jest jasny i przestronny, trzy kroki nad Dunaj, dwa nad jezioro. Okolica otoczona jest lesistymi pagórkami, doskonale skomunikowana z centrum miasta, a przy tym do złudzenie przypomina warszawski Żoliborz. Zdałoby się mission accomplished, ale ... no właśnie. 

Debiutanckiego poranka zbudziłem się spocony jak samotny nazista na zjeździe LGBT. Rekordowo zimny maj bez wyraźnego ostrzeżenia przeszedł w upalny czerwiec. Wciągnąłem do płuc pustynne powietrze i chwiejnym krokiem pomaszerowałem do łazienki. Spojrzałem w napuchnięte od gorąca odbicie w lustrze. Wyglądałem jakbym się stanowczo za dobrze poprzedniego wieczora bawił. A w drodze do domu wyłapał jeszcze w mazak. 

Bez większych nadziei na zadowalający efekt opłukałem facjatę zimną wodą i ruszyłem do kuchni z myślą o śniadaniu. Koniecznie na zimno.

Otworzyłem lodówkę a zimny powiew natychmiast wypaczył moje napuchnięte oblicze w coś co mogłyby uchodzić za uśmiech, gdyby nie wyglądało jak fałda na brzuchu. Uśmiech zniknął jednak niemal tak szybko, jak się pojawił. Zastrzygłem uszami i wychyliłem głowę znad drzwi lodówki. Zza okna dobiegał trudny do zidentyfikowania dźwięk. Coś jakby szum morza, acz tą opcję rozsądnie natychmiast wykluczyłem. Wszak Austrii do morza najbliżej było setki lat temu, gdy wraz z kolegami podstępnie najechali Rzeczpospolitą. A i wówczas z laczka i z ręcznikiem pod pachą dyrdaliby na plażę kilka dni, cóż więc dopiero mówić o dobiegającym znad Bałtyku szumie fal.

Podszedłem do okna. Ulicą nieopodal sunęły w regularnych odstępach samochody. Nie bardzo dużo, nie bardzo głośno, wewnątrz mieszkania mimo wszystko jednak słyszalnie. Na szybko zlustrowałem framugi - zdać by się mogło, że skryty za porządnymi, plastikowymi veluxami, gwizdać sobie powinienem na hałasy, choćby pod domem przemaszerowała górniczo-hutnicza orkiestra dęta. I zrobiła nam paparara. 

Wzruszyłem ramionami i wróciłem do szczerzenia się do chłodnego wnętrza lodówki, tłumacząc sobie, że po siedmiu latach na wsi, ucho z pewnością wyczulone było na dźwięki miasta, a głucha akustyka pustego mieszkania - wszak graty wciąż w Irlandii - tylko efekt potęgowała.

Poddać się rzeczonej na wstępie histerii, a następnie pogrążyć we wspomnianej rozpaczy postanowiłem dopiero dnia następnego. 

Z wyrka zerwałem się nim jeszcze poranne słońce aktywowało w mieszkaniu termo obieg. Okazja była ku temu słuszna, bowiem za moment rozpocząć miałem pierwszy w tym sezonie hołmofis. Z absolutnie niczym nieuzasadnioną ekscytacją ruszyłem w kierunku kuchni, gdzie na wyspie przygotowałem poprzedniego wieczora centrum zarządzania światem. W drzwiach stanąłem jak wryty. A może to fala dźwiękowa osadziła mnie w miejscu. Niedzielny szum morza w poniedziałek przepoczwarzył się w gniew oceanu wracającego do domu po wywiadówce.

Czas naglił, więc odpaliłem laptopa i uruchomiłem MS Teams raz po raz rzucając nerwowe spojrzenie w kierunku okna. Włłłuuuummm! ... pod domem przetoczył się autobus ... nrrraaaauuu! ... motocykl ... wwrroooouuuummm! ... ciężarówka ze sprzętem ciężkim. I tak w kółko jak potwory wykluwające się ze skrzyżowania z sygnalizacją świetlną nieopodal. A w pakiecie rozszerzonym jeszcze roboty drogowe.

Po ośmiu godzinach ulicznej symfonii oczy miałem zaczerwienione, lewa powieka drgała mi niekontrolowanie, a palce zwijały się jak w skutek porażenia prądem elektrycznym. Trzasnąłem klapą laptopa i wydarłem z mieszkania. Buty zakładałem zbiegając po schodach. Kłusem przeciąłem ulice i wpadłem w las po drugiej stronie szosy. Nie zważając na gałęzie chłoszczące mnie po twarzy brnąłem w głąb kniei, póki jazgot za mną nie ucichł. Dopiero wówczas poczułem, że wracają mi zmysły, a mózg przestaje pulsować. Dotarłem do szerokiego leśnego traktu i usiadłem na ławce. 

- O w dziuplę! - szepnąłem do siebie ze zgrozą. A może nawet użyłem słowa bardziej dosadnego.

Kolejne dwa tygodnie spędziłem na negocjowaniu warunków rozwiązania umowy z agencją, wstrzymania transportu z firmą przeprowadzkową i ustalaniu szczegółów rozwodu z Anieśką. I oczywiście na poddawaniu się histerii i pogrążaniu w rozpaczy.

W mieszkaniu przebywałem tak mało, jak to było możliwe. Wychodziłem wcześnie, wracałem późno i niechętnie. Starałem się zagłuszyć hałas muzyką, wieszałem kołdrę w oknie, przeczytałem pierdyliard artykułów na temat wyciszenia mieszkania. 

W któryś poniedziałek wstałem niechętnie z łóżka, wziąłem szybki prysznic i jak na ścięcie poczłapałem do kuchni. W pomieszczeniu panowała względna cisza. Postukałem o blat kuchennej wyspy, by sprawdzić, czy aby nie straciłem słuchu. Głuche echo odparło, że nie.

Podszedłem do okna. Roboty drogowe dobiegły końca. Zwożenie sprzętu na pobliską budowę najwyraźniej też, bowiem z ulicy zniknęły ciężarówki.

Tydzień później kupiłem dębowe biurko i krzesło na kółkach. Centrum zarządzania światem przeniosłem do pokoju na przeciwległym końcu mieszkania. I nagle zrobiło się wcale klawo. Mieszkanie odzyskało ten awangardowy urok, którym skłoniło mnie do podpisania umowy wynajmu. Pracuję w spokoju, w ciepłe wieczory popijam czeskie piwo na ratanowym fotelu na balkonie,  bo do Pepików niewiele dalej niż do Lidla. Za kilka dni przyjeżdżają graty, a tydzień później Ona, cała na biało, przed nią baranek, nad nią motylek. A w oczach furia, jeśli tylko zdało mnie się, że zgiełk zelżał, a w rzeczywistości ucho dostroiło się do ulicznego jazgotu. Wówczas w trybie natychmiastowym wrócimy na leśny parking...

Tymczasem w hucie Mały Smok oświadczył, że musze nauczyć się oddzielać życie prywatne od pracy, widać bowiem było w ciągu ostatnich tygodni, że byłem nieszczęśliwy.

Nie wiem, czy on zna kung-fu, ale jeszcze jeden taki kretyński komentarz i ani chybi się przekonamy...

4 komentarze:

  1. Głowa do góry! Człowiek się do wszystkiego jest w stanie przyzwyczaić.
    Za parę tygodni będziesz się jeszcze śmiał z tego wszystkiego.

    Dawno temu gdy mieszkałem w grodzie Kraka odwiedzający mnie znajomi dosyć często nagle przerywali konwersację i z przerażeniem w wielkich oczach pytali:
    - Co to kurła było!?
    - Ach, domyślam się, że właśnie usłyszeliście przejeżdżający po oknem tramwaj. Ja już tego nawet nie zauważam...

    :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Serdeczne Bóg zapłać za słowo otuchy. Już się z tego śmieję, choć na razie tylko półgębkiem.

    Na warszawskim Ursynowie miałem podobne historie. Latem korytarze powietrzne ulegały jakiemuś przekonfigurowaniu i w efekcie wszystkie samoloty lądujące na Okęciu przelatywały nad moim blokiem. Początkowo wzbudzało to grozę, ale po tygodniu nikt już tego nie zauważał. Nigdy nie udało mi się wychwycić kiedy samoloty wracały na trasy zimowe.

    Także tego, histeria już zażegnana. Jest dobrze. Ale był taki moment, że gdyby moja kolekcja ostrych jak cień mgły noży nie znajdowała się jeszcze w Irlandii, jak nic obciąłbym sobie uszy...

    OdpowiedzUsuń
  3. Skoro i tak pracujesz zza biurka w domu to po co ta przeprowadzka?
    Znudziła Cie już mała stabilizacja?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo w Irlandii na mnie szef krzyczał, a ja sobie ciszę cenię, jak wpis powyżej dowodzi. Tu na mnie nikt nie krzyczy. A jak zacznie, to i tak nie zrozumiem.

      Natomiast z domowego zacisza (hehe - zacisza) trzy jeno dni w tygodniu pracuję. Od przyszłego miesiąca dwa.

      Usuń