niedziela, 8 maja 2016

Darkness Into Light

- Albo będziesz zły, albo zadowolony – oznajmiła Anieśka przez telefon głosem skwierczącym ekscytacją – zapisałam nas na Darkness Into Light!


*  *  *


Ja generalnie lubię pracę na dzienną zmianę. Choć nie jest – przyznaję – to moja pierwsza myśl, gdy nieludzkim świtem budzik wyrywa mnie z ciepłej pościeli. Tym, co pozwala mi zebrać się w sobie i na autopilocie powlec do łazienki, jest moje rytualne odliczanie, ile jeszcze brutalnych pobudek dzieli mnie od upragnionego lenistwa w pierzynie.


W tym układzie na pomysł charytatywnego biegu o czwartej nad ranem w pierwszym odruchu nie podzielałem anieśkowego entuzjazmu. Zwłaszcza, że wobec niedawnego urlopu i drogi krzyżowej w kierunku ‘normalnego’ życia, wysłużone asicsy od miesiąca zachodziły kurzem w schowku pod schodami.


To tylko pięć kilometrów, pomyślałem, na mecie nawet się nie zatrzymam i pognam prosto do łóżka.


Rankiem jeszcze miałem nadzieję, że w ciągu czterech godzin snu entuzjazm z Anieśki uleciał, solidarnie wyciszymy budziki i więcej nie będziemy o tym rozmawiać. Wszak w całej akcji najistotniejsza jest opłata rejestracyjna, która zasilić ma już po raz ósmy konto organizacji Pieta House, zajmującej się wybijaniem ludziom z głowy myśli samobójczych.


Anieśka jednak zerwała się równo z budzikiem efektowną sprężynką, niczym zawodnik wschodnich sztuk walki i już po chwili stała nade mną w pełnym rynsztunku z parującym kubkiem kawy w ręku. Niechętnie postawiłem stopy na chłodnych panelach, rzucając przez ramie ostatnie tęskne spojrzenie w kierunku rozbabranej pościeli i ruszyłem na dół pomaltretować widelcem  pożywną owsiankę z bananem.


O 4:15 staliśmy w niemal dwutysięcznym tłumie na linii startu. Słownie: dwutysięcznym! Nie trzeba zaawansowanej matematyki, by wykalkulować, że przeszło co drugi mieszkanie naszej wioski tej nocy nie spał. Od dzieciarni w wieku przedszkolnym, przez przyszczatą młodzież, obywateli w kwiecie wieku, po seniorów z wieloletnim doświadczeniem i garść zwierząt domowych.


Jeszcze przed wystrzałem pistoletu wyłożyłem Anieśce przystępnie, że oglądać za siebie się nie będę i ogólnie widzimy się w domu, ale skubana takie tempo narzuciła, że przez większość trasy oglądałem jej plecy. Prawdę powiedziawszy przyzwoity wynik wydreptałem w głównej mierze przez to, że nie chciałem jej stracić z oczu.


Cel całego biegu był szczytny, liczyły się partycypacja, a nie wynik i tak dalej, ale pewien element współzawodnictwa był nieodzowny, w myślach odnotowywałem więc każdą osobę, która minęła nas na trasie. A było ich czterech: małolat w białych spodenkach, starszy jegomość – wnosząc po stroju zaprawiony w bojach i dwóch koleżków, którzy działali mi na system, co kilkaset bowiem metrów przechodzili w marsz oglądając się nerwowo za ramie, a ilekroć wpadaliśmy w zasięg ich radaru, wracali do biegu.


W połowie ostatniego kilometra uwolniłem zapasy rozsądnie zarządzanej na trasie energii. Łyknąłem cierpiących na skręt szyjny koleżków, starszego jegomościa dopadłem na ostatnim zakręcie. Na finałowej prostej pozostał przede mną małolat, ale skubaniec dostrzegł rosnący przed nim cień i odjechał mi jak małe zielone Kawasaki.


Linię mety minąłem jako jedenasty (według szybkiej kalkulacji obarczonej marginesem błędu). Trzy kolejne osoby ukończyły bieg i dołączyła do mnie Anieśka.


Gdzieś kiedyś przeczytałem, że najczęstsze słowa biegacza po biegu, to: qrwa, nie włączyłem Endomondo.


Wtedy się śmiałem...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz